środa, 25 czerwca 2014

ZROBIŁBYM COŚ ZŁEGO - pierwszy fragment

Fragment mojej powieści "Zrobiłbym coś złego"

JEŻELI NIE ZŁAMAŁEŚ NOGI lub ręki w wieku nastu lat, nie poznałeś dzieciństwa w stu procentach. Zrobienie sobie porządnej krzywdy, takiej wymagającej lekarza, to coś, przez co każdy powinien przejść.

Niedaleko boiska przy szkole podstawowej, do której mieliśmy zaszczyt chodzić, był niewielki lasek, taki małpi gaj. Dziś stoi tam nowa sala gimnastyczna. Duch czasu. W każdym razie schodziło się do niego po niewielkiej, acz stromej górce, z której wystawało sporo kamieni. Używaliśmy ich w charakterze zygzakowatych schodów. Nad zajściem natomiast zwisały gałęzie starego dębu.

Odkryliśmy, że służą niezłą zabawą – łapałeś się jednej i skakałeś w dół. Całe trzy, cztery metry frajdy. Robiliśmy tak my i każdy inny, kto to odkrył. Wpływało to na jej wytrzymałość; z tygodnia na tydzień zwisała coraz niżej i niżej, jej kora popękała. Było jasne, że to tylko kwestia czasu, jakiś biedny frajer poleci razem z nią.

Padło na mnie.

Miałem dziesięć lat. Byłem z Robertem i Łukaszem. Zeszli przede mną, oczywiście korzystając z gałęzi. Nadeszła moja kolej.

Mniej więcej w połowie lotu usłyszałem chrupnięcie. Ups. Poleciałem głową w dół, trzymając gałąź. Wylądowałem potylicą na jeden z wystających kamieni. Robert powiedział później, że głowa zamortyzowała upadek. Nie zemdlałem, ale minęła chwila zanim zorientowałem się do końca, co się właśnie stało. Po karku czułem cieknącą krew, jej ciepło i lepkość. Chłopaki zaprowadzili mnie do domu; jak tylko stanąłem w progu, rozpłakałem się. Chyba bałem się, że rodzice naskoczą na mnie – wielokrotnie przestrzegali mnie, bym tam nie chodził.

Lekarze nie musieli zakładać szwów.

Innego razu szarpałem się z Łukaszem w domu. Nocował u mnie i jak to bywa, bawiliśmy się w zapasy. W którymś momencie pchnął mnie tak na drewniany róg szafy. Uderzyłem prawym łukiem brwiowym. Ups. Znowu krew, znowu płacz, znowu lekarz. Lekarz powiedział, że gdybym uderzył się centymetr w prawo, straciłbym okno. W lewo natomiast – uderzył skronią, czyli byłbym bardzo martwy. Jednak mój flagowy numer wynikał bezpośrednio z mojej tylko i wyłącznie głupoty.

Nudziliśmy się, więc zaczęliśmy wymyślać gry. Zasady mojej były proste – ktoś biega wzdłuż muru w jedną i drugą stronę, a ktoś inny musi trafić cię piłką. Na wuefie uchodziłem za arcymistrza w zbijaka, więc „gra” wydała mi się całkiem atrakcyjna. Był ze mną Robert, Piotrek Skórkowski i Damian Pietraszkiewicz, kumple z sąsiedniego osiedla. Robert pokręcił trochę nosem, stwierdził, iż gra jest hitlerowska i postanowił tylko popatrzeć. Skórek i Pietrucha też nie byli zbytnio zachwyceni, ale gdy wolontaryjnie zgłosiłem się na ochotnika do biegania, zmienili zdanie.

Z początku nie musiałem nawet robić uników. Patałachy nie potrafili porządnie kopnąć piłki. Biegałem z głupkowatym uśmiechem i prowokowałem obydwu krzycząc, co myślę o ich matkach.

I kopnęli obydwaj naraz.

Jedna poleciała przy ziemi, prosto pod moje nogi, druga zaś bardzo szybko kierowała się nad moją głowę.

Chciałem przeskoczyć tę pierwszą, ale źle to sobie obliczyłem. Gdy tylko oderwałem nogi od ziemi wiedziałem, że skusiłem. Wyższa piłka huknęła mnie w głowę – ups – z takim impetem, że zobaczyłem gwiazdy. Siła uderzenia była tak mocna, że zniosło moją głowę prosto na mur. BUM! Już wtedy nie wiedziałem, co się dzieje i jak mam na imię, a czekało mnie jeszcze lądowanie. Oczywiście zamiast na gruncie, stanąłem na drugiej piłce. A kiedy lądujesz obunóż na piłce, wtedy, bracie, leżysz i kwiczysz. Grawitacja wydała surowy wyrok za moją głupotę. Nogi poleciały do przodu, uderzyłem plecami o chodnik, tracąc oddech, a zaraz potem pierdut głową. Nie widziałem już gwiazd; widziałem całe konstelacje, mgławice i sąsiednie wszechświaty.

Wierzę, że te uderzenia w głowę wyjaśniają wiele w mojej sprawie.

Teraz Łukasz Malina. Też przeszedł swoje. Któregoś razu szarpał się z siostrą, a że jest od niego starsza i kreowała się na twardzielkę w glanach, bez problemu rzuciła nim o szklany stół. Uderzył łbem w blat, rozwalając go w szklane konfetti. Jedyne, co mu po tym zostało, to niewielka blizna na głowie. Już nigdy nie urósł na niej żaden włosek. I tyle.

Szczepan zleciał kiedyś z trzepaka. Chciał zawisnąć „na nietoperza”; najwyraźniej bardzo go drażniło, że my potrafiliśmy, a on nie. Cóż, nikt, kto jest szerszy niż wyższy nie utrzyma swojego ciężaru, zwłaszcza nogami. Zawisł na całe pół sekundy, uderzając w ziemię z głośnym plackiem. Aż dziw, że nie powstał tam krater.

Blizny nosił każdy.



Jeżeli Ci się podoba, wejdź na moją stronę, o tutaj!, i zobacz, skąd możesz ściągnąć darmowego ebooka!

niedziela, 11 sierpnia 2013

Literacki słuch Nahacza


Zderzenia oczekiwań z rzeczywistością, zwłaszcza tych oczekiwań, które hodujemy przez lata, może być zawodne. Czekamy dwa lata na adaptację ulubionej książki, która okazuje się do, sięgając głębiej, okrężnicy. Ulubiony zespół muzyczny w końcu przestaje się cackać z singlami i wydaje nowy album, którego nawet z torrentów nie chce ci się ściągnąć.

Ja czekałem lata, tak lata, na przeczytanie dwóch pierwszych książek Mirka Nahacza – "Osiem cztery" i "Bombel".

Ciężko pisać o Nahaczu nie podzielając tych skądinąd niewielu materiałów, jakie możemy wywąchać w internecie. Z tego, co mówią o nim jego znajomi, był inteligentniejszy ode mnie i od ciebie razem wziętych, posiadał ponadprzeciętny zmysł obserwacji, wyczulony był na więcej bodźców niż przeciętny Kowalski, czuł więcej w otaczającym go środowisku i co gorsza dla niego był ponadprzeciętnie wrażliwy. Ciężki koktajl cech, jeśli ktoś by mnie spytał. Widocznie był też zbyt ciężki i dla niego. O jego książkach mówiło się przede wszystkim, iż posiada absolutny literacki słuch. I właśnie to, literacki słuch, trzymało się mojej uwagi. Teraz, po lekturze jego dwóch pierwszych książek, wiem, o co chodziło.

"Osiem cztery" i "Bombel" to proste, zaryzykuję stwierdzenie, że banalnie proste powieści – pierwsza opowiada o imprezie, gdzie alkohol i używki, druga o pijaczku na przystanku, który myśli sam do siebie – ale zupełnie nie o to chodzi. Czytając je, nie zwracałem specjalnie wielkiej uwagi na to, co się działo. Ważne było, jak zostało to przekazane. Jakbym nie czytał książki, ale słyszał to wszystko, te opisy, te skromne dialogi, te myśli Nahacza przefiltrowane przez jego bohaterów.

Myślałem o tym, jak to określić. Jego proza kojarzy mi się z muzyką. Ma rytm, wyczuwalny podczas czytania. Czytelnik płynie przez jego tekst, przyspiesza w odpowiednich momentach mimowolnie, zwalnia tak samo, jakby między słowami zainstalowane były jakieś podprogowe instrukcje dla mózgu. Serio. Coś niesamowitego. Potrzeba do tego pewnej koncentracji, skupienia, jasne, ale jak już złapie się bakcyla, ciach-ciach, nawet nie orientujesz się, ile się wydarzyło w przeciągu tych trzech przerzuconych kartek, ile informacji przekazał nam Nahacz prostymi słowami, tymi długimi zdaniami, które długimi się nie wydają. To aż niesamowite, jak potrafił w odpowiednim momencie postawić dwa przecinki, między nimi rzucał jakąś prostą metaforę, która ustawiała całe zdanie, nadawała mu takiej siły, że podczas czytania musiałem zerknąć w okno i przetrawić to, co zostało mi powiedziane. Kosmos, mówię wam.

W internecie wiszą fragmenty jego książek. Poszukajcie, spróbuje. Nie ściągajcie z chomika, kupcie książkę na Allegro albo od wydawcy, naprawdę warto. Taka literatura zasługuje na to, by ją przeczytać za pieniądze.

niedziela, 30 października 2011

Wszystkich Świętych - opowiadanie

Tym razem całość opowiadania, w sam raz na Halloween. Miłej lektury i dajcie znać, czy się podobało.


1.

Piotr stanął przed bramą, nad którą widniał metalowy napis CMENTARZ, a pod nim BASKIN ZACHODNIE. Jeszcze nie do końca był pewien, czy zrobi to, co zamierzał, ale fakt, że nie miał nic do stracenia, dodawał mu odwagi.
Przepuścił kilka osób właśnie wychodzących z cmentarza, po czym wziął głęboki oddech i wszedł na jego teren.
Był pierwszy listopada, Święto Zmarłych, godzina ósma wieczór. Na większości nagrobkach stało po kilka, kilkanaście zniczy, które razem tworzyły wielką łunę – widoczną nawet z drugiego końca miasteczka. Niewielką nekropolię (skromne trzy hektary) dzielił szeroki deptak.
Było zimno. Ludzie, którzy przyszli odwiedzić zmarłych bliskich swoich bliskich, ogrzewali palce o rozpalone znicze.
Piotr rozejrzał się. Wszędzie było pełno ludzi – krążyli między nagrobkami, przyglądali się tablicom, czytali epitafia, od czasu do czasu poświęcając jednemu czy drugiemu kapkę więcej uwagi. Deptakiem szły całe rodziny, pojedyncze osoby, starsze kobiety i mężczyźni oraz przytulone pary. Czyżby w oświetlonym zniczami cmentarzu było coś romantycznego? – pomyślał Piotr. Wszyscy mówili szeptem, dyskretnie. Panował nostalgiczny, nieco melancholijny nastrój. Ludzie byli dla siebie uprzejmi, znajomi zamieniali kilka kurtuazyjnych zdań i rozchodzili się w swoje strony między nagrobkami. Od czasu do czasu zawiał lodowaty, listopadowy wiatr – zwiastun nadchodzącej zimy. Zgasło kilka zniczy, ktoś podpalił je na nowo, po czym wrócił do rodziny, która czuwała w zadumie nad grobem.
– Hej – usłyszał z boku i poczuł delikatne klepnięcie w tył głowy. Jakub. – Wcześnie jesteś.
– Chciałem z nim porozmawiać.
– Z Markusem?
Piotr skinął głową.
– O czym? – spytał Jakub.
Tym razem cisza, bez odpowiedzi.
– Znasz go. Wiesz, że nic ci nie powie. Strzeli kilka swoich mądrości i tyle się dowiesz.
Piotr wzruszył ramionami. Może tak, może nie. Warto spróbować. Naturalnie w grę nie wchodziły żadne groźby, szantaż czy jakakolwiek inna forma nacisku. Na siłę nic tu nie zdziała. Już nie.
– Dużo nowych w tym roku? – spytał Piotr.
– Trzydziestu siedmiu. W tym jeden tragik.
Szli środkiem deptaka. Nie zwracali uwagi na mijanych ludzi, podobnie jak nikt inny nie zwracał uwagi na nich.
– Ile on tu już jest?
– Markus? – spytał Jakub. Piotr przytaknął. – Bo ja wiem? Kilkanaście lat na pewno.
– Gdzie jest?
– Na końcu cmentarza.
Szli w milczeniu. Piotr dziwił się, w jaki sposób ten chłopak zachowuje taki optymizm wobec nadchodzących wydarzeń. Przecież można spodziewać się wszystkiego. Dosłownie wszystkiego.
– Ach! – powiedział głośno Jakub. – Chodź, coś ci pokażę!
Piotr niechętnie, ale poszedł w ślad za nim między nagrobkami. Jakub wydawał się być wręcz w szampańskim nastroju.
W końcu miał się do kogo odezwać – pomyślał Piotr. – Cały rok spędza samotnie. To jedyny dzień, w którym może zamienić kilka zdań z innymi.
– O co chodzi? – spytał, gdy stanęli obok nagrobka. Stała przy nim grupka ludzi, najwyraźniej rodzina. Rodzice i trójka znudzonych dzieciaków.
– Patrz – powiedział Jakub i kucnął przy nagrobku z boku.
Paliło się na nim – dwa, cztery, sześć... policzył Piotr – sześć zniczy, wszystkie odkryte. – Nauczyłem się tego niedawno. Jeszcze trochę i będę w stanie podnosić przedmioty!
Jakub nabrał powietrza, przytrzymał je chwilę w płucach, po czym zdmuchnął pierwszą świeczkę, potem szybko drugą, trzecią, czwartą, piątą i szóstą.
– Cholerny wiatr – odezwał się ojciec.
– Rysiek, nie wyrażaj się – skarciła go żona, po czym zwróciła się do jednego z dzieciaków, podając mu zapalniczkę. – Tomuś, zapal je z powrotem, dobrze?
– Ja chcę – powiedziała dziewczynka.
– Nie, ja – mruknął Tomuś i podszedł do pierwszego znicza z boku nagrobka. Stanął koło Jakuba. Nie widział go, więc nie widział też, jak nachyla się nad zniczem, który on właśnie chce zapalić. Spróbował odpalić zapalniczkę, ale w tym momencie Jakub dmuchnął w nią. Z zapalniczki wraz z dźwiękiem odpalania – cyk! – wysypały się małe iskierki. Jakub z uśmiechem dmuchał w nić – puff!
– Nie działa – mruknął dzieciak.
– Działa na pewno – powiedziała matka.
Cyk – puff!. Cyk – puff!. Cyk – puff!.
– Mówię, że nie działa – Tomuś wydawał się niezadowolony.
Jakub drażnił się z chłopakiem jeszcze chwilę. Piotr przekręcił oczami w wyrazie dezaprobaty, po czym okręcił się na pięcie i ruszył w stronę deptaka.
– Ej, gdzie idziesz? – Jakub wstał i poszedł za nim. Wskoczył na nagrobek i przeskakiwał z jednego na drugi. – Rety, nie bądź taki sztywniak, no!
Skacząc z jednego nagrobka na drugi, poruszył kilka wieńców i przewrócił kilka zniczy. Stojący w zamyśleniu ludzie sądzili, że to wiatr, toteż bez słowa stawiali je z powrotem i podpalali. Nikt nie zauważył Jakuba, ani Piotra. Niektórzy tylko poczuli się dziwnie niespokojnie, kiedy ich mijali. Inni poczuli chłód, o wiele mroźniejszy niż ten listopadowy.
– Nie skacz po tych nagrobkach, ośle! – krzyknął Piotr. Także ich rozmów nikt z żywych nie był w stanie usłyszeć.
– Daj spokój, człowieku.
Piotr stanął, przyglądając się mu. Jakub stał na nagrobku śp. Wacława Zielonkiewicza. Stały przy nim trzy osoby.
– Zejdź – powiedział Piotr.
– Dobra, już dobra – odpowiedział Jakub, schodząc. Potrącił znicz. Zdziwiona kobieta odpaliła go zapałkami i postawiła z powrotem na miejsce. – Też nie jesteś w sosie, co?
– Nie o to chodzi. Chciałbyś, żeby teraz po twoim ciele skakał jakiś idiota?
– Dobra, dobra, nie nazywaj mnie idiotą. Zazdrościsz mi, co? Zazdrościsz, bo zaczynam oddziaływać! – powiedział Jakub. – Widziałeś, człowieku, jak zgasiłem te płomienie? Mistrzostwo!
– Tak. Bardzo fajnie.
– Zaczynam się w końcu czuć jak prawdziwy duch.
Piotr spojrzał na niego z politowaniem.
– Tylko na tym ci zależy? Serio?
– A na czym innym może mi zależeć, człowieku? Jesteśmy martwi! – krzyknął na cały cmentarz. Oczywiście nikt go nie usłyszał. – Mamy całą wieczność przed sobą!

2.

– Tracisz tylko czas, zobaczysz – powiedział Jakub.
– Mam całą wieczność.
– Ale marnujesz czas spędzony tutaj, pośród swoich!
Szli deptakiem. Minęli grupkę trzech dziewczyn w wieku mniej więcej szesnastu lat – wszystkie siedziały po turecku twarzą do siebie, tworząc trójkąt.
– Cześć, dziewczyny – powiedział do nich Jakub.
- Gdzie idziecie? - spytały wszystkie naraz.
– Przejść się – wtrącił Piotr. – Zaraz wracamy.
– Czemu nie powiedziałeś, że idziemy do Markusa? – spytał Jakub, gdy odeszli. Piotr zauważył, że ludzie omijają trójkąt tworzony przez dziewczyny – zapewne nie do końca świadomie, ale robią to.
Może podświadomie coś wyczuwają – cokolwiek, co z nas zmarłych pozostało?
– Poszłyby za nami – odpowiedział. – A chcę z nim porozmawiać sam.
– To znaczy, że co? Też mam sobie pójść, tak?
Piotr skinął głową.
– Zobaczymy się potem – powiedział.
Jakub wzruszył ramionami. Jak chcesz.
– Wiadomo, kto będzie w tym roku?
– Nie – odparł Jakub. – Nie powiedział. Jak zwykle zresztą. Nigdy nic nie mówi.
– Ale wie. – Piotr, mówiąc to, wydawał się zamyślony. – I to mu wystarczy.
Jakub kopnął leżącą na chodniku gałąź. Podleciała w powietrze i wylądowała na głowie kobiety, która strąciła ją jednym gestem.
– Wiesz – powiedział do Piotra. – Może i wie, choć wielu w to wątpi. Twierdzi, że, rozumiesz, boi się o naszą reakcję, gdy dowiemy się, co jest tam.
– Po drugiej stronie?
– Tak. Po drugiej stronie – przytaknął Jakub. – W ogóle to jaki masz do niego interes?
– Nieważne. Potem ci powiem.
Przeszli jeszcze kawałek, aż dotarli do tylnej, niewielkiej bramy cmentarza. Po lewej stronie, daleko w rogu przy płocie, widzieli zarys Markusa ponad wszystkimi nagrobkami. Siedział na czymś.
– To do zobaczenia – powiedział Piotr, zostawiając Jakuba za sobą. Wszedł między nagrobki. Większość była wyczyszczona na połysk i były zastawione mnóstwem rozpalonych zniczy.
Stanął obok małej mogiły – najwyraźniej zapomnianej dawno temu mogiły. Stanowił ją niewielki nasyp zarośniętej trawą ziemi i wbity weń metalowy krzyż z pordzewiałą tabliczką. „Michałek. Odszedł za wcześnie”. Piotr obejrzał się za siebie, zastanowił się. Następnie podszedł do sąsiedniego nagrobku, wziął jeden zapalony znicz i postawił na brzydkiej mogile.
Ciekawe – pomyślał – co się stało z rodzicami tego dziecka. Dlaczego o nim zapomnieli? Może chcieli?
Ponownie spojrzał na Markusa. Widział go. Niepewnym krokiem, jakby trochę w obawie, podszedł do niego.
Markus wyglądał na jakieś dwadzieścia pięć lat. Buzię pokrywał dwudniowy zarost, miał długie włosy, ubrany był w grubą, flanelową koszulę. Kurt Cobain wannabe – ocenił Piotr.
– Całkiem trafnie – powiedział Markus. – Bardzo go lubiłem, słuchałem jego muzyki. Wielki człowiek.
Piotr nie wiedział, co na to powiedzieć. Markus najwyraźniej czytał w jego myślach.
Siedział na metrowej wysokości betonowym krzyżu, nogi opierał na jego ramionach – na ich końcach zaś stały znicze. Podniósł jednego i odpalił trzymanego w ustach papierosa.
– Jak to jest? – spytał w końcu Piotr. Miał na myśli papierosa. Jak to jest palić teraz, kiedy nic się nie czuje?
– Nijak. Lizak za szybką.
Piotr przyjrzał się nagrobkowi. Ten również nie prezentował się najlepiej – może nie tak, jak mogiła Michałka, ale też przydałaby mu się mała restauracja. Epitafium głosiło: „Markus Herman, kochany synek”. Ponownie zwrócił wzrok ku Markusowi.
– Twój? – spytał. Markus odpowiedział skinięciem głowy. Przyglądał się Piotrowi z zaciekawieniem. Zaciągnął się papierosem, wypuścił porcję gęstego dymu.
– Dlaczego chcesz wiedzieć? – zwrócił się do Piotra.
– O czym mówisz?
– Wiesz.
On naprawdę słyszy moje myśli – stwierdził Piotr.
– Nie słyszę. Widzę. Tak jakby. Ciężko to opisać. Tak czy owak wiem, co knujesz tam głęboko. – Markus wskazującymi palcami dotknął swoich skroni. Ponownie zaciągnął się nie spuszczając wzroku z Piotra, który czuł coś na kształt małej ekscytacji. Czuł ją, ponieważ spodziewał się bardziej negatywnego nastawienia z jego strony. Markus zapewne wiedział, po co tu przyszedł, a skoro nie spławił go do tej pory, może...
– Dlaczego chcesz to wiedzieć? – spytał Markus. – Dlaczego chcesz wiedzieć, co jest tam. Po drugiej stronie?
Piotr spodziewał się tego pytania. Zastanawiał się dniami i tygodniami nad odpowiedzią. Uważał, że głupio byłoby odpowiedzieć na pytanie o życie po życiu czymś w rodzaju „ee, bo mnie to interesuje”. Zastanawiał się zatem, po co mu ta wiedza. Już był martwy, miał całą wieczność przed sobą. Wiedział, co jest po śmierci. Wiedział aż tyle i tylko tyle. Mógł zostać tu, wśród rodziny, czyli mówiąc językiem żywych: nawiedzać swój dom, raz do roku spotykać się tu, na baskijskim cmentarzu, z innymi umarlakami. I mógł też odejść tam, gdzie odeszli inni. Ci, których już nie ma tu, wśród nich. Na drugą stronę.
– Nie wiem, czy warto czekać – odpowiedział. – Na rodziców, na siostrę. Chciałbym z nimi porozmawiać jeszcze jeden raz i nie wiem, czy będę mógł tam, po drugiej stronie.

3.

– Najlepsza nazwa dla tej sytuacji, w której jestem ja i ty, to... sam nie wiem... stan przejściowy – powiedział Markus. Ciągle ćmił papierosa. Piotr nie zauważył, aby żar zbliżył się choć na milimetr do filtra. – To chyba najlepsze określenie tego stanu. Stan przejściowy.
– Coś jak poczekalnia? – spytał Piotr. Markus wskazał na niego dwoma palcami, między którymi tkwił papieros.
– Bingo.
Piotr rozejrzał się po cmentarzu. Ludzie chodzili między nagrobkami, dyskutowali szeptem. Zauważył, że od czasu do czasu niektórzy zerkają podejrzliwie w ich stronę, skupiają uwagę na nagrobku Markusa. Coś czują.
– Jak tam jest? – spytał Markusa po dłuższej chwili.
– Po drugiej stronie?
Przytaknął.
– Nie wiem, czy jestem w stanie udzielić dobrej odpowiedzi, kolego. Nie wiem, czy ktokolwiek jest – dodał po chwili zastanowienia.
– Ale byłeś tam, prawda?
– Owszem, byłem – Markus ponownie zaciągnął się mocno papierosem. Uśmiechnął się delikatnie. Czekał na pytanie, na które Piotr przygotował się, biorąc głęboki oddech.
– A czym my teraz jesteśmy?
– Też nie wiem, jak to nazwać jednym słowem czy zdaniem. Zresztą, nie o nazwy tu chodzi. Każda jest dobra, każde określenie pasuje, jeżeli spojrzy się na to pod odpowiednim kątem. – Markus zaciągnął się po raz ostatni, pstryknął papierosem za siebie i zeskoczył z krzyża. Oparł się o tablicę z epitafium.
Piotr usiadł obok niego. Nie spieszył się. Czekał.
– Duchy – powiedział w końcu Markus. – Owszem, to jest całkiem dobra nazwa. Można nas nazwać duchami. W końcu ludzie nas nie widzą, tak? Możemy, przy odrobinie wprawy, poruszać przedmiotami. Albo „przemycić” dźwięk z naszego „świata” do świata żywych. – Markus dwukrotnie zakreślił palcami znaki cudzysłowu.
Piotr przytaknął powoli.
– My jesteśmy tym, co zostało z tego – Markus przyłożył kciuka do skroni. – Jesteśmy świadomością, która straciła swoje naczynie. Pilotem bez samolotu. Cząstką umysłu, której ciało się przeterminowało, rozumiesz?
Piotr rozumiał.
– Jesteśmy resztkami naszej świadomości. Coś w tym rodzaju.
– Kto tym kieruje?
Markus uśmiechnął się szeroko. Był to uśmiech zadowolonego z siebie człowieka, który wie, że wie więcej i czerpie z tego frajdę.
– Pytasz o niego? – wskazał palcami ciemne niebo, na którym widniały setki, tysiące przyklejonych gwiazd.
Piotr ponownie przytaknął. Zaczynał czuć się idiotycznie.
– Cóż, kolego, tego akurat nie mogę ci powiedzieć.
– Ale wiesz?
– A owszem, wiem. Wiem wszystko. W tym właśnie tkwi problem.
– To znaczy?
Markus odgarnął z czoła długą grzywkę.
– Po tym, jak postanowiłem przejść na drugą stronę, wyjść z jak to określiłeś poczekalni, to jakbym od tej pory wiedział więcej. Wiem, dlaczego większość z nas czeka tutaj, w świecie żywych, i boi się przejścia. Wiesz dlaczego? – spytał, wkładając do ust nowego papierosa.
Piotr odpowiedział kiwnięciem głowy.
– Z tego samego powodu, co ty. Wszyscy chcą zobaczyć się z bliskimi. Porozmawiać z nimi, tak jak i ty. Boją się, że tamtej stronie nie będą mieli takiej możliwości. Zabawne, co? Po śmierci, która za życia jest wielką niewiadomą, której się boimy, czeka nas kolejna niewiadoma.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Markus ćmił papierosa i obojętnym wzrokiem przyglądał się ludziom. Od czasu do czasu unosił rękę w geście przywitania. Nasi – pomyślał Piotr, próbując dostrzec jakieś różnice między żywymi i martwymi.
– Musisz ignorować żywych, jeśli chcesz dojrzeć tylko naszych – powiedział Markus. – Irytujące, wiem. Nie wiem, jak lepiej to opisać. Po prostu wiem to. Kolejny efekt uboczny mojej wizyty po tamtej stronie.
Piotr skupił się. Są tylko martwi, tylko martwi – powtarzał w głowie.
Zobaczył. Przez krótką chwilkę, ale zobaczył. Wyglądało to jak dwa nachodzące na siebie obrazy tego samego miejsca – tylko o innej porze. Żywi jakby bardziej blakli, stawali się przeźroczyści. Oni, martwi, zaś znacznie wyraźniejsi i barwnie żywsi. Co za ironia. Widział przez chwilę jednych i drugich. Ludzie chodzili powoli, ostrożnie między nagrobkami i po deptaku, rozmawiając cicho, szepcząc. Chłonęli nostalgiczną, pełną zadumy atmosferę. Oni, martwi, natomiast wydawali się pełni energii – skakali po nagrobkach, siedzieli na nich jak Markus, jedni na krzyżach, inni na tablicach, opierając się o figurki aniołków. Prowadzili żywe dyskusje, śmiali się, opowiadali sobie dowcipy, żartowali. Niektórzy komentowali ubiór i smętny nastrój żywych.
Potem Piotr mrugnął oczami i ponownie widział głównie żywych.
– Przy odrobinie wprawy będzie szło ci lepiej – skomentował Markus.
– Powiedz mi – Piotr zwrócił się do niego – co jest po tamtej stronie.
Markus wzruszył ramionami, zaciągnął się.
– Wieczność. Po prostu wieczność stary. Wszystko i nic. Nie potrafię tego lepiej określić. Wszędzie biało, cicho, czas nie istnieje, rozumiesz? Po prostu... istniejesz i jednocześnie jakby cię nie było. W pewien sposób to bardzo przyjemne, kojące. Sądzę, że właśnie to uczucie spokoju, tej błogiej świadomości sprawia, że nikt nie wraca.
– Ale ty wróciłeś – zauważył Piotr.
– O tak, jasne. Nie podobało mi się to. Ani trochę. Jeśli to ma być prezent od stwórcy za przebrnięcie przez ofiarowane przez niego życie, to ja dziękuję i proszę o bilet w drugą stronę, do życia. Tam przynajmniej mógłbym zapalić.
Markus rzucił petem o ziemię, jednak Piotr nie dostrzegł, gdzie wylądował. Może sęk w tym, że nigdzie?
– A stwórca? Kim on jest?
Tego pytania, wydaje się, Markus nie usłyszał. Albo nie chciał usłyszeć. Piotr nie otrzymał odpowiedzi tak czy tak. Przyjrzał się nagrobkowi Markusa, potem znów spojrzał na niego.
– Jak to się stało? – spytał go.
– Samobójstwo – odpowiedział po dłuższej chwili.
Słowo to zawisło w powietrzu. Piotr chciał wiedzieć więcej, ale jednocześnie czuł, że to dla Markusa intymna sprawa i niespecjalnie lubił się z nią dzielić. Ale też, z tego, co słyszał Piotr, nie lubił też rozmawiać z kimkolwiek. Wszystko, co o nim wiedział, pochodziło z zasłyszanych przez te wszystkie Święta Zmarłych opinii z drugiej, trzeciej ręki.
– Dlaczego? – nacisnął.
Markus spojrzał na niego. Jego wzrok prześwitywał przez Piotra. Czuł to.
Zastanawia się, czy podzielę się tą informacją z innymi – pomyślał. Naturalnie, nie miał takiego zamiaru.
– Uznałem, że to bez sensu. Całe to życie, ten szajs, rozumiesz. Za każdym razem, gdy kładłem się spać, obiecywałem sobie, że następnego dnia będzie lepiej. Problem w tym jednak, iż po przebudzeniu zawsze jest kolejne dzisiaj.
Zza nagrobku przed nimi wyszedł starszy człowiek.
– Cześć – powiedział do Markusa. Ten odpowiedział skinięciem głowy. – Znowu nasz dzień, co?
– Dokładnie.
– Ilu w tym roku?
Staruszek podszedł do Piotra, spoglądając na niego życzliwie. Obydwaj skinęli głowami.
– Trzydziestu siedmiu. W tym ktoś, na kogo czekasz.
Staruszek uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– To już? – spytał.
– Tak. Już. Idź i czekaj na nią – odpowiedział Markus.
Staruszek odszedł wyraźnie zadowolony. – O czym to ja mówiłem? Ach, moja śmierć.
– Wiesz, jeśli nie chcesz, nie musisz...
– Wiem, wiem. Wiem też, co będzie potem, więc powiem ci to bez obaw. Możesz? – Markus poprosił Piotra, by podał mu znicz. Gdy to zrobił, w jego ustach pojawił się papieros. Odpalił go i oddał znicz Piotrowi, ten odstawił go na miejsce. – Dzięki. A więc... cóż, w sumie nie ma co opowiadać. Każdy z nas wie, jak to było. Któregoś dnia obudziłem się z przekonaniem, że nie zobaczę więcej zachodu słońca. Poszedłem na strych mojego domu. Mieszkałem w Baskin, przy ulicy Dębowej, wiesz gdzie to?
– Wiem.
– Skręciłem pętlę ze sznura, który znalazłem, wszedłem na taboret i skoczyłem z niego. Upadłem na podłogę. Myślałem, że lina się zerwała, ale spojrzałem w górę i ujrzałem siebie. Drgałem, trzęsłem się. No i popuściłem, jeśli wiesz, co mam na myśli. Pierwsze, co pomyślałem, to żeby siebie ratować. Ale szybko zdałem sobie sprawę z tego, co się stało. Byłem martwy. Ot i cała historia. Nie wiedziałem tylko, że czeka mnie to.
– Mówisz o tamtej stronie?
– Tak. Tamtej zasranej stronie. Rozumiesz, najgorsze jest to, że jesteś tam świadomy. Nie wiem, czy wiesz, o co mi chodzi. Widzisz tę wieczność, czujesz jak upływa i jednocześnie stoi w miejscu. Nie chciałem tego. Nie na to się pisałem, wchodząc na ten strych. Chciałem świętego spokoju, odpoczynku wiecznego. Absolutnego amen! W zamian za to dostałem życie po życiu, jeszcze nudniejsze od poprzedniego.
Piotr po raz pierwszy zauważył smutek na jego twarzy.
– Dasz bucha? – zapytał. Markus bez słowa podał mu papierosa. Zaciągnął się. Faktycznie. Smaku tyle, ile w czystym powietrzu.

4.

– Ganiasz! – krzyknął Jakub. Dotknął czubkiem palców uciekającego przed nim Krystiana, który umarł przed sześcioma laty w paskudnym wypadku samochodowym, i zaczął uciekać. Krystian pogonił za nim, skacząc po nagrobkach. Jakubowi udało się uciec, więc Krystian znalazł sobie innych, którzy przyglądali się z uśmiechem. Wszyscy zaczęli uciekać.
Pojawił się Piotr.
– O, jesteś już. Bawisz się? – spytał Jakub. – Zobaczysz, jak fajnie. Jak się bawisz, to ganiasz.
– Nie, dzięki – odpowiedział Piotr ze skrzywioną miną. – Wy też powinniście przestać. Rozwalacie znicze, nie widzicie tego?
Jakub spojrzał dookoła. Faktycznie. Wszyscy, skacząc po nagrobkach trącali nie tylko znicze, ale i wieńce oraz pojedyncze kwiaty. Zdziwieni ludzie, widząc to, stawiali je z powrotem, zwalając winę na wiatr, po czym odchodzili.
Czują nas, pomyślał ponownie Piotr. W jakiś sposób nas wyczuwają.
– Dajcie spokój – powiedział.
Jakub już go nie słuchał. Zaczął uciekać przed Krystianem, który śmiał się wesoło i skakał z nagrobka na nagrobek, goniąc równie rozweselonego Jakuba. Piotr zaczął dusić w sobie śmiech. Zaiste, było to prześmieszne. Grupka duchów nastolatków biegała po grobach, bawiąc się w berka, a żywi ludzie chodzili tu i nie zdawali sobie z tego sprawy.
Kilkanaście metrów dalej, wśród żywych, stała Natalia. Zginęła w poprzednie lato. Kąpała się w jeziorze niedaleko Baskin Zachodniego, które posiadało bardzo malowniczą nazwę – Topielec. Odpłynęła od brzegu tak daleko, że gdy złapał ją skurcz, kilka osób, które rzuciło się na ratunek, nie zdążyło. Zniknęła w podwodnych ciemnościach tego niezbyt czystego zbiornika wody. Szesnaście lat. Jaka szkoda.
Piotr podszedł do niej. Przyglądała się swojej rodzinie – młodszy braciszek i rodzice stali przytuleni do siebie. Matka i brat popłakiwali, a i ojciec był bardzo ku temu bliski – miał to napisane na twarzy. Ona zaś stała przy nich, jakby była tak samo żywa, przytulona do matki, która oczywiście tego nie czuła. Może jakiś dziwny chłód, może naszły ją jakieś niespokojne myśli – pomyślał Piotr – ale to wszystko.
– Cześć – powiedział do Natalii.
– Cześć, Piotrek.
Spojrzał na nagrobek. „Śp. Natalia Kozłowska, kochana córeczka i siostrzyczka”.
Dobiegły go głosy chłopaków.
– Uspokoić ich? – spytał.
– Nie trzeba. To nic nie da przecież.
I co teraz, mistrzu? Masz zamiar jeszcze coś powiedzieć?
– Okej, nie przeszkadzam ci już – powiedział speszony.
– Ale nie przeszkadzasz. Możesz postać tu z nami.
Przyjrzał się twarzy jej matki. Kobieta miała około czterdziestu lat, ale śmierć jej córki postarzała ją o kolejne dziesięć. Rozpacz na jej twarzy mówiła wszystko – biedna kobiecina straciła chęć do życia i jedyne, co trzyma ją przed włączeniem gazowej kuchenki i odpaleniem zapałki, to mąż, drugie dziecko oraz lek antydepresyjny. Kilogramy leku antydepresyjnego.
– Chciałabym jej powiedzieć, że wszystko w porządku – powiedziała Natalia. – Ciągle jej smutno i mi przez to też.
– Za jakiś czas im się polepszy, wiesz o tym, co nie? – odpowiedział i od razu tego pożałował. Tak, Piotrusiu, nie powinieneś brać się za pocieszanie nikogo, okej?
– Niby tak, ale wiesz, pewnie trochę to potrwa. Chciałabym jej powiedzieć, że to nie trwało długo.
Piotr wiedział, że miała na myśli umieranie. Rozciągnie tej delikatnej nitki życia aż do jej pęknięcia.
– Wiem, że bierze mnóstwo tabletek – ciągnęła. – Wiem to, widziałam. Ma ich mnóstwo, a tata o tym nie wie. Myśli, że bierze tylko zalecane dawki, ale ona łyka ich po kilka dziennie.
– Na pewno wyjdzie z tego. Potrwa to może trochę, ale na pewno.
– Pewnie tak.
Stali w milczeniu, słuchając szlochu jej rodziny. Nie zauważyli zbliżającego się Jakuba, którego gonił Krystian. Udało mu się uciec, więc zatrzymał się na na nagrobku Natalii, śmiejąc się idiotycznie. Zatrząsł się znicz.
– Człowieku, wyjazd stąd! – krzyknął Piotr.
– Hej, Natka, bawisz się? – Jakub nie zwracał uwagi na Piotra.
– Nie, dziękuję. Możesz zejść z mojego nagrobka?
Widać było, że drażniło ją zachowanie Jakuba, ale starała się tego nie okazać.
– A jasne, daruj – odpowiedział, zeskakując na ziemię. Stanął obok Piotra. – I co mistrzu, dowiedziałeś się, czegoś?
– Nie. Miałeś rację.
– Mówiłem. To co, ganiasz?
– Nie. I wy też przestańcie, okej? Zaraz pojawią się nowi, lepiej chyba, żeby nie pomyśleli, że zamiast do baskijskiego cmentarza trafili do małpiego gaju, co?
– Ha–ha, takie zabawne, że zapomniałem się zaśmiać – parsknął Jakub. – To sztywniactwo was zabije. O widzisz, to się nazywa dowcip.
Zaczął się śmiać, odchodząc wgłąb nagrobków. Piotr położył dłoń na ramieniu Natalii i też się wycofał.
Chciał chwili dla siebie, musiał przemielić to, co usłyszał od Markusa.
Wieczność.
Brzmi lekko. Banalnie nawet. Człowiek całe życie uczy się tego, że nic nie trwa wiecznie. Zwłaszcza samo życie. A tymczasem właśnie to czekało na niego, jak to mówili, po tamtej stronie. Chciał jeszcze zapytać Markusa – po tamtej stronie czego? – ale sądził, że i tak nie będzie tego wiedział. A nawet jeśli, to było to zupełnie nieistotne. Każde określenie pasuje.
Mijał ludzi. Niektórzy, kiedy przechodził obok nich, zapinali kurtki pod same szyje. Około czteroletnie dziecko odprowadziło go wzrokiem. Czy go widziało? Raczej nie. Chociaż nie wiadomo. W każdym razie na pewno coś wyczuło.
Mijał nagrobki oświetlone zniczami, ozdobione nowymi kwiatkami i wieńcami. Były też nagrobki zapomniane, nieodwiedzane od lat. Niektóre popękane, przechylone – wyglądały jakby mógł je zmieść lekki podmuch wiatru.
Dotarł do świeżej mogiły, z której wystawał drewniany krzyż.
To ten nowy – zauważył Piotr. – Tragik.
Mogiła zasypana była żałobnymi wieńcami i mnóstwem zniczy.
Nagle usłyszał coś, co mu się nie spodobało. Dźwięk dochodził z przodu. Przeszedł jeszcze kilka kroków, pozbywając się wszelkich wątpliwości.
Zawracaj, rozkazywał sobie. Nie chcesz tego zobaczyć. Jednak czy był duchem czy nie, ciągle posiadał bardzo ludzką cechę: czystą ciekawość. To ten rodzaj ciekawości, który namówi cię, byś wspiął się na najwyższą gałąź na drzewie, a potem zostawia cię sam na sam ze strachem, który nie pozwala ci zejść. Mimo to poszedł dalej.
Słyszał płacz dziecka – z każdym krokiem coraz wyraźniej. Nie, nie płacz dziecka, a kilku, kilkunastu, a może nawet kilkudziesięciu niemowlaków. Do płaczu dołączyły liczne odgłosy gaworzenia. Słychać je było już wszędzie – dokładnie i wyraźnie.
Piotr stanął i rozejrzał się. Sektor niemowlaków. Tu chowano tylko małe dzieci. Rzędy dookoła stanowiły teraz małe mogiły z krzyżykami. Tylko gdzieniegdzie stały nagrobki. Zaniedbane i smutne.
Boże – westchnął Piotr.
Na każdym nagrobku leżało dziecko – kilkudniowe, tygodniowe i kilkumiesięczne. Na wszystkich grobach, bez wyjątku. Tylko kilka z nich było ozdobionych wieńcami i zniczami. Niemowlak obok Piotra leżał, wiercąc się na zarośniętej mogile, trącając jednego rączką. W końcu go strącił. Maluch nie płakał. Wpatrywał się w niego z zaciekawieniem. Dopiero, gdy poszedł dalej, maluch zaczął pojękiwać, aż rozpłakał się na dobre.
Upiorna porodówka – pomyślał Piotr.
Gaworzenie i płacz roznosił się po – wydawało mu się – całym cmentarzu, a ludzie przechadzali się wśród tych małych mogił, kompletnie tego nie słysząc.

5.

Zbliżał się ranek. Nowi przyszli, kiedy na cmentarzu nie było już nikogo żywego. Jakub z innymi chłopakami siedzieli na pierwszych nagrobkach, tuż przy małej kapliczce. Tuż nad ziemią unosiła się delikatna, mleczna mgiełka.
Pierwsza pojawiła się stara kobieta o siwych włosach. Weszła boso na cmentarz główną bramą z metalowym napisem CMENTARZ BASKIN ZACHODNIE. Miała na sobie sięgającą do kostek nocną koszulę.
– Dzień dobry – powiedziała. – Nie jestem pewna, co się dzieje.
– Och, myślę, że bardzo dobrze pani trafiła – powiedział ktoś życzliwie.
– Nazywam się Elżbieta Witkowska i... nie wiem, przypuszczam, że nie żyję?
– Witamy cię, Elu. Ktoś od dawna czeka na panią.
Tłum rozstąpił się. Na przód wyszedł starszy mężczyzna – ten sam, który zamienił z Markusem kilka zdań. Pan Witkowski na widok swojej ukochanej żony uśmiechnął się delikatnie. Ona zaczęła szlochać zasłaniając usta dłonią.
– Ryszard...
– Cześć, Elu.
Wszyscy przyglądali się, jak Ryszard podszedł do swojej żony, której nie widział od trzynastu lat.
– Długo musiałem na ciebie czekać, skarbie.
Doszli do siebie. Elżbieta delikatnie dotknęła policzka swojego męża. Przejechała wysuszonym przez artretyzm palcami po jego suchych ustach. Uśmiechnęła się promiennie. Z jej oczu poleciały łzy.
– Modliłam się o to, żeby cię zobaczyć raz jeszcze – powiedziała, a on ją przytulił.
Pojawiły się kolejne osoby. Wszyscy byli tak samo zdezorientowani. Nie wiedzieli do końca, czy zacząć histeryzować na wieść, że są martwi, czy rozluźnić się. Na pewno byli wystraszeni. Przecież mało kto lubi się godzić z własną śmiercią.
Magdalena Jedlińska po ujrzeniu swojego nagrobka – zaprowadził ją do niego Krystian – odetchnęła głęboko i uśmiechnęła się.
– Przeżyłam swoje, synku – powiedziała, gdy Krystian spytał ją o taką, a nie inną reakcję. – Cieszę się, że nie muszę się już niczego spodziewać. Niczego przykrego przynajmniej.
Krystian, ofiara kraksy samochodowej, zupełnie nie rozumiał, jak można w tak optymistyczny sposób postrzegać swoją śmierć. On dobrze pamiętał, jak długiego potrzebował czasu, aby zaakceptować fakt swojej śmierci.
Każdy z nowych odprowadzany był do swojego nagrobka. Wszyscy, gdy zaczynali akceptować swój los, zadawali pytania. Czy to jest właśnie śmierć? Czy mają coś jeszcze do zrobienia? Gdzie są ich bliscy? Czy ktoś się nimi zaopiekuje? Gdzie jest Bóg? Jak on wygląda? Istnieje w ogóle? Co mamy teraz robić? Pytania i pytania.
Piotr, który do tej pory trzymał się na uboczu, zobaczył wśród tłumu jedną postać, która go zainteresowała. Tragik. Oto i on. Szedł samotnie, najmłodszy z całego towarzystwa, rozglądał się dookoła, wyraźnie zmieszany. Zszedł z deptaka i stanął z boku, przyglądając się ogólnie pogodnej atmosferze, która zapanowała wśród nowych i starych mieszkańców cmentarza baskijskiego. Widać było, że nie wie, co ze sobą zrobić.
Wtedy Piotr postanowił do niego podejść.

6.

– Cześć – powiedział Piotr. Chłopak, na oko dwudziestoletni, spojrzał na niego wystraszony. – Spokojnie, spokojnie. Nic się już nie dzieje.
– Przepraszam – odpowiedział. – Nie wiem, ale... chyba nie powinno mnie tu być.
Piotr uśmiechnął się ze zrozumieniem.
– Tak, wiem. Nikogo z nas nie powinno. Nie przejmuj się.
Nastała niezręczna cisza. Sięgająca łydek mgiełka gęstniała. Między nagrobkami narastały żywe rozmowy. Starzy witali nowych, tłumaczyli im, na tyle na ile sami wiedzieli, jak funkcjonuje ich społeczność.
Nowy ciągle stał niespokojnie, co chwila oglądał się za siebie. Za bramą widniała ulica Węgorzewska. Jej chodnikiem szedł właśnie jakiś mężczyzna. Spojrzał nagle na cmentarz, jakby wydawało mu się, że coś zobaczył, potem trochę przyspieszył kroku.
– Ja nie żyję, tak? – spytał nowy. Piotr przytaknął powoli, czekając na ciąg dalszy. – Naprawdę nie żyję?
– Owszem.
– Tak wygląda życie po śmierci?
– Mniej więcej.
– Mogę iść zobaczyć moją mamę?
Jakie to wszystko podobne. Piotr dobrze pamiętał, jak sam na początku chciał zobaczyć się z rodzicami, wlecieć z hukiem do domu i powiedzieć rodzicom, żeby się nie martwili, bo on nadal tu jest – trochę pośrednio, ale jest.
– Przykro mi, kolego.
– Nie mogę wyjść z tego cmentarza, prawda?
– Jak wyjdziesz, trafisz do... my to nazywamy tamtą stroną.
– Zaświaty? – spytał szeptem.
– Coś takiego.
– Ciągle tu przebywamy?
Piotr pokiwał energicznie głową.
– Nie, nie. Tylko tę noc, Święto Zmarłych. Potem wracamy do swoich... miejsc. – Chciał powiedzieć „domów”, ale wywołałby kolejną falę nadziei w chłopaku. Ten spojrzał na niego pytającym wzrokiem. – Nasze miejsca to, rozumiesz, miejsca, w których straszymy, jak to mówią żywi ludzie. Raz do roku pojawiamy się tutaj, potem wracamy. Ja na przykład niedługo wracam do podstawówki, w której kiedyś się uczyłem.
– Rozumiem.
– To co, chcesz zobaczyć własny nagrobek?
Chłopak spojrzał na niego zdumiony.
– Nagrobek?
– Taa, nie ma to to zobaczyć swoją kwaterę na cmentarzu, co?
Przeszli kawałek między tłumem dyskutujących. Chłopak przyglądał się im, uważał, by nikogo nie trącić.
– Czy oni wszyscy... – chciał spytać szeptem.
– Tak jest – odparł Piotr. – Trupy i nieboszczyki.
Chłopak spojrzał na niego, więc dodał do odpowiedzi uśmiech. Przeszli przez tłum i zostawili go za sobą. To, wydaje się, uspokoiło co nieco nowego.
– To gdzie to jest? W sensie mój grób?
– Ty mi powiedz – powiedział Piotr z uśmiechem. Chłopak ponownie obdarzył go zdziwionym spojrzeniem, ale zaraz odwrócił się w lewą stronę. Powoli wszedł między nagrobki, Piotr zaraz za nim. Już z oddali dochodziły głosy pozostałych. Ktoś się śmiał, ktoś coś odpowiadał.
Stanęli przy mogile.
– To ty? – spytał Piotr.
Chłopak przytaknął. Na tabliczce przymocowanej do krzyża widniało jego nazwisko.
Stali w milczeniu. Piotr dyskretnie przyglądał się nowemu. Zastanawiał się, jak długo potrwa, zanim ten przywyknie. Dziwił się też, że nie miał pytań. Być może nadal starał się ogarnąć swoją sytuację. W końcu jego ciało leżało sześć stóp pod ziemią, a on wpatrywał się we własny grób. O tak, taka sytuacja może wyssać z człowieka – martwego czy żywego – wszelkie pytania.

7.

Noc powoli zbliżała się do końca. Pozostało niewiele czasu, zanim wszyscy wrócą tam, gdzie przesiadywali cały rok. Robert Węskiewicz wróci do piwnicy domu, w którym się wychował. Joanna Wilczak będzie snuła się bez celu po parku w Baskin Zachodnim. Tomek i Łukasz co noc będą siedzieć na żwirowni, gdzie przysypało ich kilka ton piachu. Większość rozejdzie się po swoich domach, by, jak to się mówi, nawiedzać je – przynajmniej na tyle, na ile potrafią. Nikt nie wiedział dlaczego, ale spokojne, trochę zapomniane miejsca takie jak piwnice, zakurzone strychy, wraki samochodów, nieodwiedzane przez ludzi zakątki w lesie i tym podobne miejsca miały dla każdego zmarłego jakąś moc przyciągania. Lubili je.
– Hej – powiedział Markus do Piotra, gdy ten wrócił do niego. – Jak tam nowi?
– Jak co roku. Chwila szoku, u niektórych ulga, u niektórych niedowierzanie.
– A tragik?
– Gdzieś pomiędzy. Chciał pobyć chwilę w samotności. – Piotr wzruszył ramionami. – Przyszedłem więc tutaj.
– Pożegnać się?
Przyglądali się sobie. Markus wiedział i Piotr wiedział, że wie. On był tam, po tamtej stronie, cokolwiek to znaczy – to właśnie dzięki temu wie... no, może nie wszystko, ale na pewno znacznie więcej niżby chciał.
– Tak – odpowiedział krótko. – Chcę posiedzieć chwilę w spokoju. Zanim... no wiesz. Mogę nie mieć potem drugiej okazji.
Usiadł na nagrobku. Milczeli obydwaj. Markus ćmił papierosa, robiąc kółka z dymu, Piotr próbował pstryknąć palcem mały kamyczek. Nic. Palec przelatywał przez niego jak przez mgłę.
Chociaż nie – poprawił się. – To ja jestem tą mgłą.
– Wiesz o tym, że nie zostało ci zbyt wiele czasu, tak? – spytał Markus.
Faktycznie. Niebo rozrzedzało ciemność na rzecz bladego błękitu. Zaczynał się nowy dzień. Święto Zmarłych – to święto zmarłych, podczas którego zmarli mogą się spotkać jak na dniach Obchodu Powstania Baskin Zachodniego, pogadać, poplotkować, powymieniać opinia na temat nadchodzących wydarzeń – dobiegało końca.
– A co z tobą?
– Ze mną?
– Tak, Markus, z tobą.
– Czekam na uznanie reklamacji – powiedział z uśmiechem. – Sam tam nie pójdę. Niech się tu zjawi i zabierze mnie.
– Kto?
Poszerzył uśmiech.
– Zobaczysz sam.
Piotr przytaknął.
Uścisnął Markusowi dłoń i odszedł. Nie wiedział, czy był na to gotów, ale nie zamierzał dłużej czekać. Zresztą, czyż wielkie zmiany nie nadchodzą zazwyczaj same? Stają bezczelnie okrakiem nad drogą naszych planów i każą obrać inny kierunek. Takie jest życie. I śmierć. W dzieciństwie planujemy nigdy nie wydorośleć – przynajmniej mentalnie. Po latach orientujemy się, że zmiany nie tylko sprawiły, iż wydorośleliśmy, ale i nie pozwoliły nam tego dostrzec. Planujemy wyjechać z rodzinnego miasta, a kończymy jako pracownik fabryki zapałek w Baskin Zachodnim lub magazynier innej okolicznej firmy. Planujemy zostać Kimś, a tymczasem orientujemy się, iż jesteśmy kolejnym Kowalskim, mozolnie brnącym przez własne anonimowe życie wśród tłumu. Plany, ha, dobre sobie. Chcesz, by życie cię zaskakiwało? Planuj.
Przeszedł pomiędzy nagrobkami w dół cmentarza. Mgiełka wciąż unosiła się na wysokości łydek. Nie było już nikogo. Wszyscy rozeszli się do swoich obecnych domów. Nie wiedział, w jaki sposób to działa. Przejście przez główną bramę cmentarza co roku kończyło się powrotnym pojawieniem się na holu baskijskiej podstawówki.
Tym razem jednak – czuł – będzie inaczej. Wiedział to, bo był gotów. Nie pojawi się tam, ani nigdzie indziej. „Wszędzie biało, cicho, czas nie istnieje, rozumiesz?”.
Mało maślane – pomyślał Piotr. Cóż, cokolwiek go czekało za bramą, był na to gotów. Prędzej czy później każdy z nich będzie – nawet Jakub.
Stojąc pod bramą obejrzał się za siebie po raz ostatni. Na cmentarzu nie było nikogo. Nagrobki delikatnie spowijała niska mgła. Przed nim zaś, za bramą, nie było już ulicy Węgorzewskiej ani chodnika. Było białe światło. Piękne. Biel wszędzie, cicho wszędzie. Nie niebo, ani nie piekło. Wieczność.
Piotr wziął głęboki oddech i przeszedł przez bramę.



czwartek, 7 lipca 2011

Kosztowna tainocha

Motto tego wpisu winno brzmieć „Jeżeli coś budzi do życia umierającego bloga – to wiedz, że coś się dzieje”.

Wydarzyło się bowiem to, że poszedłem na nową odsłonę „Transformers”. Dawno nie wynudziłem się tak bardzo, postanowiłem więc napisać krótką notkę.

Fabuła. Nie ma tu żadnej fabuły, wierzcie mi. Bay postawił na trik polegający na otworzeniu i zamknięciu historii w taki sposób, by można było spokojnie ją powielić. Znowu kiedyś-kiedyś miało miejsce Wydarzenie, którego skutki wypływają na powierzchnię (a właściwie wybuchają, bo tu wszystko wybucha, ale o tym za chwilę) i Ziemia o mały włos nie przechodzi w posiadanie Złych Robotów. Po drodze przypominamy sobie głównych bohaterów, ich relacje między sobą, po czym przechodzimy do tego, o co chodzi w tym filmie – do wielkiej, przeogromnej rozpierduchy. Na tym polega ta historia – żeby sprowadzić poszczególne sceny do pokazu robociego kung-fu, przy okazji rozwalając parę budynków, pół autostrady czy – jak w finale – całe miasto. Cała historia zaczynająca się od lądowania ludzi na Księżycu, mająca jakieś tam zwroty, sięgająca dawnych dziejów Transformersów ma za zadanie wyglądać na przemyślaną. Może i jest, ale w ekstremalnie nudny sposób.

Bohaterowie. Nie ma tu żadnych bohaterów, wierzcie mi. Wszyscy grają dokładnie te same postaci, relacje między wszystkimi są dokładnie takie same. Bohaterka jak-jej-tam-co-zastępuje-Megan-Fox może uchodzić za wyjątek, ale jej związek z Shią LaBeouf jest też dokładnie taki sam. Tylko przypominająca Joannę Krupę twarz inna. I to wszystkie zmiany. Aktorzy pełnią funkcję statystów. Broni się tylko LaBeouf i Torturro.

Efekty. Są tu efekty, wierzcie mi. Dużo, dużo efektów. Właściwie to cała fabuła, wszystkie jej sceny niczym spirala dążą tylko do tego, by w końcu coś wybuchło, by w slow motion poleciał snop iskier. Troski o szczegóły w tej kwestii Bay'owi nie można zdecydowanie odmówić. Jeżeli na coś zwracał uwagę w tej produkcji, to będą to na pewno efekty specjalne. I tylko one. Jest ich tu tyle, że jeszcze przed finałową sceną ma się ich dość. Wszystko tu wybucha, eksploduje potężnie, roboty siekają się wzajemnie, sypią się fale iskier. Dużo tego – zdecydowanie za dużo.  Podobnie przejadłem się dość dawno, bo na drugiej odsłonie "Matrix". Widać, czym Bay chciał kupić swoją publiczność. Mnie nie kupił. Widać, ile kasy było w to włożone, ale niestety, jak dla mnie to kosztowna taniocha, ładne opakowanie nudnego produktu. Jak i cały film.


wtorek, 15 lutego 2011

Wyślij mi pocztówkę


Poznajcie Aleksandrę, lat 22. Właśnie wróciła z pracy, zmęczona, myślami sięgająca co najwyżej obiadu i relaksacyjnej kąpieli. Na półpiętrze klatki schodowej sprawdza skrzynkę pocztową. Reklamy, rachunki od operatora komórkowego, reklamy. I coś jeszcze. Grymas zmęczenia na twarzy zastępuje szeroki uśmiech. Cztery pocztówki – ze Stanów Zjednoczonych, Austrii, Hiszpanii i Islandii. Aleksandra nie zna nadawców, nigdy ich nie spotkała, a miejscowości, z której została wysłana kartka islandzka – Sauðárkrókur – nie jest w stanie nawet wymówić na głos. Spodziewała się pocztówek, choć nie wiedziała, skąd miały przyjść – i nie było to istotne. Miejsce nadania to element zaskoczenia.  Teraz ona powinna wysłać widokówki-niespodzianki do kogoś z dalekich krajów. Bo o to chodzi w postrossingu – nietypowym hobby, którym zaraziło się tysiące internautów na całym świecie – żeby zwykła skrzynka pocztowa zamieniła się w pudełko-niespodziankę.

Wszystko zaczęło się w marcu 2005 roku. Portugalczyk  Paulo Magalhães – student, pasjonat, podróżnik – uwielbiał dostawać listy i pocztówki od swoich znajomych z internetu. Wpadł na pomysł zautomatyzowania procesu otrzymywania kartek z innych krajów na zasadzie quid quo pro w ciemno – ja wysyłam komuś, potem ktoś inny mi. W ten sposób powstała witryna postcrossing.com – hobbystyczny projekt młodego pasjonata, który ze zdumieniem obserwował błyskawiczne zainteresowanie stroną. Licznik z każdym dniem nabijał nowych użytkowników. Strona stała się centralną mekką kolekcjonerów pocztówek z całego świata – w ciemno wysyłających sobie wzajemnie widokówki.

Postcrossing to następny popularny ruch crossingowy, polegający na wymianie przysług. Eksplozję jego popularności można było łatwo przewidzieć, jeżeli znało się jego bliźniacze ruchy – bookcrossing (wymiana książek) oraz couchsurfing (nocleg za nocleg) – utrzymujący się na zaufaniu i przyjacielskim podejściu do ludzi. Modę na postrocssing, najmłodszy z nich, można było przewidzieć, jeżeli znało się statystyki jego starszych braci. Na postcrossing.com już po trzech latach działalności zarejestrowano milion wysłanych kartek, rok później – kolejny milion. Obecnie oficjalna liczba przesłanych pocztówek to ponad pięć milionów (stan na sierpień, 2010).

Postcrossingiem zainteresowali się różni użytkownicy – od kolekcjonerów posiadających w swoich zbiorach kilogramy pocztówek z ponad setek państw po mniej zaangażowanych użytkowników internetu, którzy dla urozmaicenia nudnej poczty składającej się na rachunki i reklamy postanowili od czasu do czasu otrzymać ciepłe pozdrowienia z Meksyku lub Chin. Bo na takich fundamentach utrzymuje się ten ruch – na przyjacielskim podejściu do każdego człowieka, nawet tego, którego nigdy nie widziało się na oczy. Użytkownicy pierwszego forum polskiego postcrossingu (postcrossing.com.pl) postarali się zawrzeć w kilku punktach Etykietę Postcrossera. Jest w nich mowa o zachowaniu kultury dla religii, poglądów politycznych, ras, regularnym wysyłaniu pocztówek i trzymaniu się próśb innych użytkowników, jakie pocztówki chcieliby otrzymywać. Zasada wysyłania pocztówek jest równie elastyczna, jak przysłowiowa kanapa dla couchsurferów – oprócz lub zamiast pocztówki użytkownicy często proszą o dodatkową atrakcję dołączoną do wysyłki, jak katalog reklamowy, torebka herbaty, ulotka restauracji, książka. Słowem – wszystko, co składa się na pamiątkę z odległego zakątka świata. Plus, oczywiście, kilka ciepłych słów od nadawcy.

Uwaga, to naprawdę wciąga – ostrzegają użytkownicy postcrossing-poland.com. Dowodem tego są bogate historie wymiany pocztówek względnie świeżych użytkowników, którzy zaraz po przystąpieniu do społeczności rozpoczęli działalność poza ramami portalu – publikują je na własnych blogach, wstawiając ciekawostki na temat danego kraju i nadawcy, opisują swoje historie, zachęcają innych, a kolejne grupy postcrosserów powstają na portalach społecznościowych. Dołączają do nich ludzie różni wiekiem i klasą społeczną – ludzie młodzi, starzy, dzieci i młodzież, wysoko postawieni menadżerowie przedsiębiorstw, robotnicy, sześcioletnie przedszkolaki z Finlandii i osiemdziesięcioletni emeryci z Australii, notoryczni podróżnicy, którzy nie dali się złapać we wnyki codziennej monotonii oraz ci, których podróże odbywają się na odcinku praca-dom i chcą utrzymać kontakt z innym światem, chociażby za pośrednictwem Poczty Polskiej. Niektórzy z nich po niedługim czasie rezygnują ze statycznego trybu życia, zaczynają podróżować na małe, przynajmniej na początku, dystanse.

Wróćmy do Aleksandry. Przegląda widokówki, czyta je kilkakrotnie, szeroko się przy tym uśmiechając. Odręczne, obcojęzyczne pismo bardzo jej się podoba. Zastanawia się, w jakich okolicznościach nadawcy wypełniali te kartki, kim są, gdzie mieszkają, jak wygląda ich życie. Chciałaby ich poznać. Może kiedyś. Tymczasem siada do do komputera, spisuje wylosowanych na postcrossing.com użytkowników i ich prośby dotyczące adnotacji na kartkach. Joana Lami z Hiszpanii prosi o ładne lokalizacje polskich miast i ciekawostki na ich temat, ponieważ zamierza się wybrać pociągiem dookoła Europy, Tina z Ukrainy chciałaby widokówki ze zwierzętami, a Alexa z Kanady – czarno-białe, romantyczne zdjęcia. Drobne prośby wylosowanych postcrosserów. Jutro, wracając z pracy, Aleksandra spełni je wszystkie.