środa, 25 czerwca 2014

ZROBIŁBYM COŚ ZŁEGO - pierwszy fragment

Fragment mojej powieści "Zrobiłbym coś złego"

JEŻELI NIE ZŁAMAŁEŚ NOGI lub ręki w wieku nastu lat, nie poznałeś dzieciństwa w stu procentach. Zrobienie sobie porządnej krzywdy, takiej wymagającej lekarza, to coś, przez co każdy powinien przejść.

Niedaleko boiska przy szkole podstawowej, do której mieliśmy zaszczyt chodzić, był niewielki lasek, taki małpi gaj. Dziś stoi tam nowa sala gimnastyczna. Duch czasu. W każdym razie schodziło się do niego po niewielkiej, acz stromej górce, z której wystawało sporo kamieni. Używaliśmy ich w charakterze zygzakowatych schodów. Nad zajściem natomiast zwisały gałęzie starego dębu.

Odkryliśmy, że służą niezłą zabawą – łapałeś się jednej i skakałeś w dół. Całe trzy, cztery metry frajdy. Robiliśmy tak my i każdy inny, kto to odkrył. Wpływało to na jej wytrzymałość; z tygodnia na tydzień zwisała coraz niżej i niżej, jej kora popękała. Było jasne, że to tylko kwestia czasu, jakiś biedny frajer poleci razem z nią.

Padło na mnie.

Miałem dziesięć lat. Byłem z Robertem i Łukaszem. Zeszli przede mną, oczywiście korzystając z gałęzi. Nadeszła moja kolej.

Mniej więcej w połowie lotu usłyszałem chrupnięcie. Ups. Poleciałem głową w dół, trzymając gałąź. Wylądowałem potylicą na jeden z wystających kamieni. Robert powiedział później, że głowa zamortyzowała upadek. Nie zemdlałem, ale minęła chwila zanim zorientowałem się do końca, co się właśnie stało. Po karku czułem cieknącą krew, jej ciepło i lepkość. Chłopaki zaprowadzili mnie do domu; jak tylko stanąłem w progu, rozpłakałem się. Chyba bałem się, że rodzice naskoczą na mnie – wielokrotnie przestrzegali mnie, bym tam nie chodził.

Lekarze nie musieli zakładać szwów.

Innego razu szarpałem się z Łukaszem w domu. Nocował u mnie i jak to bywa, bawiliśmy się w zapasy. W którymś momencie pchnął mnie tak na drewniany róg szafy. Uderzyłem prawym łukiem brwiowym. Ups. Znowu krew, znowu płacz, znowu lekarz. Lekarz powiedział, że gdybym uderzył się centymetr w prawo, straciłbym okno. W lewo natomiast – uderzył skronią, czyli byłbym bardzo martwy. Jednak mój flagowy numer wynikał bezpośrednio z mojej tylko i wyłącznie głupoty.

Nudziliśmy się, więc zaczęliśmy wymyślać gry. Zasady mojej były proste – ktoś biega wzdłuż muru w jedną i drugą stronę, a ktoś inny musi trafić cię piłką. Na wuefie uchodziłem za arcymistrza w zbijaka, więc „gra” wydała mi się całkiem atrakcyjna. Był ze mną Robert, Piotrek Skórkowski i Damian Pietraszkiewicz, kumple z sąsiedniego osiedla. Robert pokręcił trochę nosem, stwierdził, iż gra jest hitlerowska i postanowił tylko popatrzeć. Skórek i Pietrucha też nie byli zbytnio zachwyceni, ale gdy wolontaryjnie zgłosiłem się na ochotnika do biegania, zmienili zdanie.

Z początku nie musiałem nawet robić uników. Patałachy nie potrafili porządnie kopnąć piłki. Biegałem z głupkowatym uśmiechem i prowokowałem obydwu krzycząc, co myślę o ich matkach.

I kopnęli obydwaj naraz.

Jedna poleciała przy ziemi, prosto pod moje nogi, druga zaś bardzo szybko kierowała się nad moją głowę.

Chciałem przeskoczyć tę pierwszą, ale źle to sobie obliczyłem. Gdy tylko oderwałem nogi od ziemi wiedziałem, że skusiłem. Wyższa piłka huknęła mnie w głowę – ups – z takim impetem, że zobaczyłem gwiazdy. Siła uderzenia była tak mocna, że zniosło moją głowę prosto na mur. BUM! Już wtedy nie wiedziałem, co się dzieje i jak mam na imię, a czekało mnie jeszcze lądowanie. Oczywiście zamiast na gruncie, stanąłem na drugiej piłce. A kiedy lądujesz obunóż na piłce, wtedy, bracie, leżysz i kwiczysz. Grawitacja wydała surowy wyrok za moją głupotę. Nogi poleciały do przodu, uderzyłem plecami o chodnik, tracąc oddech, a zaraz potem pierdut głową. Nie widziałem już gwiazd; widziałem całe konstelacje, mgławice i sąsiednie wszechświaty.

Wierzę, że te uderzenia w głowę wyjaśniają wiele w mojej sprawie.

Teraz Łukasz Malina. Też przeszedł swoje. Któregoś razu szarpał się z siostrą, a że jest od niego starsza i kreowała się na twardzielkę w glanach, bez problemu rzuciła nim o szklany stół. Uderzył łbem w blat, rozwalając go w szklane konfetti. Jedyne, co mu po tym zostało, to niewielka blizna na głowie. Już nigdy nie urósł na niej żaden włosek. I tyle.

Szczepan zleciał kiedyś z trzepaka. Chciał zawisnąć „na nietoperza”; najwyraźniej bardzo go drażniło, że my potrafiliśmy, a on nie. Cóż, nikt, kto jest szerszy niż wyższy nie utrzyma swojego ciężaru, zwłaszcza nogami. Zawisł na całe pół sekundy, uderzając w ziemię z głośnym plackiem. Aż dziw, że nie powstał tam krater.

Blizny nosił każdy.



Jeżeli Ci się podoba, wejdź na moją stronę, o tutaj!, i zobacz, skąd możesz ściągnąć darmowego ebooka!