niedziela, 30 października 2011

Wszystkich Świętych - opowiadanie

Tym razem całość opowiadania, w sam raz na Halloween. Miłej lektury i dajcie znać, czy się podobało.


1.

Piotr stanął przed bramą, nad którą widniał metalowy napis CMENTARZ, a pod nim BASKIN ZACHODNIE. Jeszcze nie do końca był pewien, czy zrobi to, co zamierzał, ale fakt, że nie miał nic do stracenia, dodawał mu odwagi.
Przepuścił kilka osób właśnie wychodzących z cmentarza, po czym wziął głęboki oddech i wszedł na jego teren.
Był pierwszy listopada, Święto Zmarłych, godzina ósma wieczór. Na większości nagrobkach stało po kilka, kilkanaście zniczy, które razem tworzyły wielką łunę – widoczną nawet z drugiego końca miasteczka. Niewielką nekropolię (skromne trzy hektary) dzielił szeroki deptak.
Było zimno. Ludzie, którzy przyszli odwiedzić zmarłych bliskich swoich bliskich, ogrzewali palce o rozpalone znicze.
Piotr rozejrzał się. Wszędzie było pełno ludzi – krążyli między nagrobkami, przyglądali się tablicom, czytali epitafia, od czasu do czasu poświęcając jednemu czy drugiemu kapkę więcej uwagi. Deptakiem szły całe rodziny, pojedyncze osoby, starsze kobiety i mężczyźni oraz przytulone pary. Czyżby w oświetlonym zniczami cmentarzu było coś romantycznego? – pomyślał Piotr. Wszyscy mówili szeptem, dyskretnie. Panował nostalgiczny, nieco melancholijny nastrój. Ludzie byli dla siebie uprzejmi, znajomi zamieniali kilka kurtuazyjnych zdań i rozchodzili się w swoje strony między nagrobkami. Od czasu do czasu zawiał lodowaty, listopadowy wiatr – zwiastun nadchodzącej zimy. Zgasło kilka zniczy, ktoś podpalił je na nowo, po czym wrócił do rodziny, która czuwała w zadumie nad grobem.
– Hej – usłyszał z boku i poczuł delikatne klepnięcie w tył głowy. Jakub. – Wcześnie jesteś.
– Chciałem z nim porozmawiać.
– Z Markusem?
Piotr skinął głową.
– O czym? – spytał Jakub.
Tym razem cisza, bez odpowiedzi.
– Znasz go. Wiesz, że nic ci nie powie. Strzeli kilka swoich mądrości i tyle się dowiesz.
Piotr wzruszył ramionami. Może tak, może nie. Warto spróbować. Naturalnie w grę nie wchodziły żadne groźby, szantaż czy jakakolwiek inna forma nacisku. Na siłę nic tu nie zdziała. Już nie.
– Dużo nowych w tym roku? – spytał Piotr.
– Trzydziestu siedmiu. W tym jeden tragik.
Szli środkiem deptaka. Nie zwracali uwagi na mijanych ludzi, podobnie jak nikt inny nie zwracał uwagi na nich.
– Ile on tu już jest?
– Markus? – spytał Jakub. Piotr przytaknął. – Bo ja wiem? Kilkanaście lat na pewno.
– Gdzie jest?
– Na końcu cmentarza.
Szli w milczeniu. Piotr dziwił się, w jaki sposób ten chłopak zachowuje taki optymizm wobec nadchodzących wydarzeń. Przecież można spodziewać się wszystkiego. Dosłownie wszystkiego.
– Ach! – powiedział głośno Jakub. – Chodź, coś ci pokażę!
Piotr niechętnie, ale poszedł w ślad za nim między nagrobkami. Jakub wydawał się być wręcz w szampańskim nastroju.
W końcu miał się do kogo odezwać – pomyślał Piotr. – Cały rok spędza samotnie. To jedyny dzień, w którym może zamienić kilka zdań z innymi.
– O co chodzi? – spytał, gdy stanęli obok nagrobka. Stała przy nim grupka ludzi, najwyraźniej rodzina. Rodzice i trójka znudzonych dzieciaków.
– Patrz – powiedział Jakub i kucnął przy nagrobku z boku.
Paliło się na nim – dwa, cztery, sześć... policzył Piotr – sześć zniczy, wszystkie odkryte. – Nauczyłem się tego niedawno. Jeszcze trochę i będę w stanie podnosić przedmioty!
Jakub nabrał powietrza, przytrzymał je chwilę w płucach, po czym zdmuchnął pierwszą świeczkę, potem szybko drugą, trzecią, czwartą, piątą i szóstą.
– Cholerny wiatr – odezwał się ojciec.
– Rysiek, nie wyrażaj się – skarciła go żona, po czym zwróciła się do jednego z dzieciaków, podając mu zapalniczkę. – Tomuś, zapal je z powrotem, dobrze?
– Ja chcę – powiedziała dziewczynka.
– Nie, ja – mruknął Tomuś i podszedł do pierwszego znicza z boku nagrobka. Stanął koło Jakuba. Nie widział go, więc nie widział też, jak nachyla się nad zniczem, który on właśnie chce zapalić. Spróbował odpalić zapalniczkę, ale w tym momencie Jakub dmuchnął w nią. Z zapalniczki wraz z dźwiękiem odpalania – cyk! – wysypały się małe iskierki. Jakub z uśmiechem dmuchał w nić – puff!
– Nie działa – mruknął dzieciak.
– Działa na pewno – powiedziała matka.
Cyk – puff!. Cyk – puff!. Cyk – puff!.
– Mówię, że nie działa – Tomuś wydawał się niezadowolony.
Jakub drażnił się z chłopakiem jeszcze chwilę. Piotr przekręcił oczami w wyrazie dezaprobaty, po czym okręcił się na pięcie i ruszył w stronę deptaka.
– Ej, gdzie idziesz? – Jakub wstał i poszedł za nim. Wskoczył na nagrobek i przeskakiwał z jednego na drugi. – Rety, nie bądź taki sztywniak, no!
Skacząc z jednego nagrobka na drugi, poruszył kilka wieńców i przewrócił kilka zniczy. Stojący w zamyśleniu ludzie sądzili, że to wiatr, toteż bez słowa stawiali je z powrotem i podpalali. Nikt nie zauważył Jakuba, ani Piotra. Niektórzy tylko poczuli się dziwnie niespokojnie, kiedy ich mijali. Inni poczuli chłód, o wiele mroźniejszy niż ten listopadowy.
– Nie skacz po tych nagrobkach, ośle! – krzyknął Piotr. Także ich rozmów nikt z żywych nie był w stanie usłyszeć.
– Daj spokój, człowieku.
Piotr stanął, przyglądając się mu. Jakub stał na nagrobku śp. Wacława Zielonkiewicza. Stały przy nim trzy osoby.
– Zejdź – powiedział Piotr.
– Dobra, już dobra – odpowiedział Jakub, schodząc. Potrącił znicz. Zdziwiona kobieta odpaliła go zapałkami i postawiła z powrotem na miejsce. – Też nie jesteś w sosie, co?
– Nie o to chodzi. Chciałbyś, żeby teraz po twoim ciele skakał jakiś idiota?
– Dobra, dobra, nie nazywaj mnie idiotą. Zazdrościsz mi, co? Zazdrościsz, bo zaczynam oddziaływać! – powiedział Jakub. – Widziałeś, człowieku, jak zgasiłem te płomienie? Mistrzostwo!
– Tak. Bardzo fajnie.
– Zaczynam się w końcu czuć jak prawdziwy duch.
Piotr spojrzał na niego z politowaniem.
– Tylko na tym ci zależy? Serio?
– A na czym innym może mi zależeć, człowieku? Jesteśmy martwi! – krzyknął na cały cmentarz. Oczywiście nikt go nie usłyszał. – Mamy całą wieczność przed sobą!

2.

– Tracisz tylko czas, zobaczysz – powiedział Jakub.
– Mam całą wieczność.
– Ale marnujesz czas spędzony tutaj, pośród swoich!
Szli deptakiem. Minęli grupkę trzech dziewczyn w wieku mniej więcej szesnastu lat – wszystkie siedziały po turecku twarzą do siebie, tworząc trójkąt.
– Cześć, dziewczyny – powiedział do nich Jakub.
- Gdzie idziecie? - spytały wszystkie naraz.
– Przejść się – wtrącił Piotr. – Zaraz wracamy.
– Czemu nie powiedziałeś, że idziemy do Markusa? – spytał Jakub, gdy odeszli. Piotr zauważył, że ludzie omijają trójkąt tworzony przez dziewczyny – zapewne nie do końca świadomie, ale robią to.
Może podświadomie coś wyczuwają – cokolwiek, co z nas zmarłych pozostało?
– Poszłyby za nami – odpowiedział. – A chcę z nim porozmawiać sam.
– To znaczy, że co? Też mam sobie pójść, tak?
Piotr skinął głową.
– Zobaczymy się potem – powiedział.
Jakub wzruszył ramionami. Jak chcesz.
– Wiadomo, kto będzie w tym roku?
– Nie – odparł Jakub. – Nie powiedział. Jak zwykle zresztą. Nigdy nic nie mówi.
– Ale wie. – Piotr, mówiąc to, wydawał się zamyślony. – I to mu wystarczy.
Jakub kopnął leżącą na chodniku gałąź. Podleciała w powietrze i wylądowała na głowie kobiety, która strąciła ją jednym gestem.
– Wiesz – powiedział do Piotra. – Może i wie, choć wielu w to wątpi. Twierdzi, że, rozumiesz, boi się o naszą reakcję, gdy dowiemy się, co jest tam.
– Po drugiej stronie?
– Tak. Po drugiej stronie – przytaknął Jakub. – W ogóle to jaki masz do niego interes?
– Nieważne. Potem ci powiem.
Przeszli jeszcze kawałek, aż dotarli do tylnej, niewielkiej bramy cmentarza. Po lewej stronie, daleko w rogu przy płocie, widzieli zarys Markusa ponad wszystkimi nagrobkami. Siedział na czymś.
– To do zobaczenia – powiedział Piotr, zostawiając Jakuba za sobą. Wszedł między nagrobki. Większość była wyczyszczona na połysk i były zastawione mnóstwem rozpalonych zniczy.
Stanął obok małej mogiły – najwyraźniej zapomnianej dawno temu mogiły. Stanowił ją niewielki nasyp zarośniętej trawą ziemi i wbity weń metalowy krzyż z pordzewiałą tabliczką. „Michałek. Odszedł za wcześnie”. Piotr obejrzał się za siebie, zastanowił się. Następnie podszedł do sąsiedniego nagrobku, wziął jeden zapalony znicz i postawił na brzydkiej mogile.
Ciekawe – pomyślał – co się stało z rodzicami tego dziecka. Dlaczego o nim zapomnieli? Może chcieli?
Ponownie spojrzał na Markusa. Widział go. Niepewnym krokiem, jakby trochę w obawie, podszedł do niego.
Markus wyglądał na jakieś dwadzieścia pięć lat. Buzię pokrywał dwudniowy zarost, miał długie włosy, ubrany był w grubą, flanelową koszulę. Kurt Cobain wannabe – ocenił Piotr.
– Całkiem trafnie – powiedział Markus. – Bardzo go lubiłem, słuchałem jego muzyki. Wielki człowiek.
Piotr nie wiedział, co na to powiedzieć. Markus najwyraźniej czytał w jego myślach.
Siedział na metrowej wysokości betonowym krzyżu, nogi opierał na jego ramionach – na ich końcach zaś stały znicze. Podniósł jednego i odpalił trzymanego w ustach papierosa.
– Jak to jest? – spytał w końcu Piotr. Miał na myśli papierosa. Jak to jest palić teraz, kiedy nic się nie czuje?
– Nijak. Lizak za szybką.
Piotr przyjrzał się nagrobkowi. Ten również nie prezentował się najlepiej – może nie tak, jak mogiła Michałka, ale też przydałaby mu się mała restauracja. Epitafium głosiło: „Markus Herman, kochany synek”. Ponownie zwrócił wzrok ku Markusowi.
– Twój? – spytał. Markus odpowiedział skinięciem głowy. Przyglądał się Piotrowi z zaciekawieniem. Zaciągnął się papierosem, wypuścił porcję gęstego dymu.
– Dlaczego chcesz wiedzieć? – zwrócił się do Piotra.
– O czym mówisz?
– Wiesz.
On naprawdę słyszy moje myśli – stwierdził Piotr.
– Nie słyszę. Widzę. Tak jakby. Ciężko to opisać. Tak czy owak wiem, co knujesz tam głęboko. – Markus wskazującymi palcami dotknął swoich skroni. Ponownie zaciągnął się nie spuszczając wzroku z Piotra, który czuł coś na kształt małej ekscytacji. Czuł ją, ponieważ spodziewał się bardziej negatywnego nastawienia z jego strony. Markus zapewne wiedział, po co tu przyszedł, a skoro nie spławił go do tej pory, może...
– Dlaczego chcesz to wiedzieć? – spytał Markus. – Dlaczego chcesz wiedzieć, co jest tam. Po drugiej stronie?
Piotr spodziewał się tego pytania. Zastanawiał się dniami i tygodniami nad odpowiedzią. Uważał, że głupio byłoby odpowiedzieć na pytanie o życie po życiu czymś w rodzaju „ee, bo mnie to interesuje”. Zastanawiał się zatem, po co mu ta wiedza. Już był martwy, miał całą wieczność przed sobą. Wiedział, co jest po śmierci. Wiedział aż tyle i tylko tyle. Mógł zostać tu, wśród rodziny, czyli mówiąc językiem żywych: nawiedzać swój dom, raz do roku spotykać się tu, na baskijskim cmentarzu, z innymi umarlakami. I mógł też odejść tam, gdzie odeszli inni. Ci, których już nie ma tu, wśród nich. Na drugą stronę.
– Nie wiem, czy warto czekać – odpowiedział. – Na rodziców, na siostrę. Chciałbym z nimi porozmawiać jeszcze jeden raz i nie wiem, czy będę mógł tam, po drugiej stronie.

3.

– Najlepsza nazwa dla tej sytuacji, w której jestem ja i ty, to... sam nie wiem... stan przejściowy – powiedział Markus. Ciągle ćmił papierosa. Piotr nie zauważył, aby żar zbliżył się choć na milimetr do filtra. – To chyba najlepsze określenie tego stanu. Stan przejściowy.
– Coś jak poczekalnia? – spytał Piotr. Markus wskazał na niego dwoma palcami, między którymi tkwił papieros.
– Bingo.
Piotr rozejrzał się po cmentarzu. Ludzie chodzili między nagrobkami, dyskutowali szeptem. Zauważył, że od czasu do czasu niektórzy zerkają podejrzliwie w ich stronę, skupiają uwagę na nagrobku Markusa. Coś czują.
– Jak tam jest? – spytał Markusa po dłuższej chwili.
– Po drugiej stronie?
Przytaknął.
– Nie wiem, czy jestem w stanie udzielić dobrej odpowiedzi, kolego. Nie wiem, czy ktokolwiek jest – dodał po chwili zastanowienia.
– Ale byłeś tam, prawda?
– Owszem, byłem – Markus ponownie zaciągnął się mocno papierosem. Uśmiechnął się delikatnie. Czekał na pytanie, na które Piotr przygotował się, biorąc głęboki oddech.
– A czym my teraz jesteśmy?
– Też nie wiem, jak to nazwać jednym słowem czy zdaniem. Zresztą, nie o nazwy tu chodzi. Każda jest dobra, każde określenie pasuje, jeżeli spojrzy się na to pod odpowiednim kątem. – Markus zaciągnął się po raz ostatni, pstryknął papierosem za siebie i zeskoczył z krzyża. Oparł się o tablicę z epitafium.
Piotr usiadł obok niego. Nie spieszył się. Czekał.
– Duchy – powiedział w końcu Markus. – Owszem, to jest całkiem dobra nazwa. Można nas nazwać duchami. W końcu ludzie nas nie widzą, tak? Możemy, przy odrobinie wprawy, poruszać przedmiotami. Albo „przemycić” dźwięk z naszego „świata” do świata żywych. – Markus dwukrotnie zakreślił palcami znaki cudzysłowu.
Piotr przytaknął powoli.
– My jesteśmy tym, co zostało z tego – Markus przyłożył kciuka do skroni. – Jesteśmy świadomością, która straciła swoje naczynie. Pilotem bez samolotu. Cząstką umysłu, której ciało się przeterminowało, rozumiesz?
Piotr rozumiał.
– Jesteśmy resztkami naszej świadomości. Coś w tym rodzaju.
– Kto tym kieruje?
Markus uśmiechnął się szeroko. Był to uśmiech zadowolonego z siebie człowieka, który wie, że wie więcej i czerpie z tego frajdę.
– Pytasz o niego? – wskazał palcami ciemne niebo, na którym widniały setki, tysiące przyklejonych gwiazd.
Piotr ponownie przytaknął. Zaczynał czuć się idiotycznie.
– Cóż, kolego, tego akurat nie mogę ci powiedzieć.
– Ale wiesz?
– A owszem, wiem. Wiem wszystko. W tym właśnie tkwi problem.
– To znaczy?
Markus odgarnął z czoła długą grzywkę.
– Po tym, jak postanowiłem przejść na drugą stronę, wyjść z jak to określiłeś poczekalni, to jakbym od tej pory wiedział więcej. Wiem, dlaczego większość z nas czeka tutaj, w świecie żywych, i boi się przejścia. Wiesz dlaczego? – spytał, wkładając do ust nowego papierosa.
Piotr odpowiedział kiwnięciem głowy.
– Z tego samego powodu, co ty. Wszyscy chcą zobaczyć się z bliskimi. Porozmawiać z nimi, tak jak i ty. Boją się, że tamtej stronie nie będą mieli takiej możliwości. Zabawne, co? Po śmierci, która za życia jest wielką niewiadomą, której się boimy, czeka nas kolejna niewiadoma.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Markus ćmił papierosa i obojętnym wzrokiem przyglądał się ludziom. Od czasu do czasu unosił rękę w geście przywitania. Nasi – pomyślał Piotr, próbując dostrzec jakieś różnice między żywymi i martwymi.
– Musisz ignorować żywych, jeśli chcesz dojrzeć tylko naszych – powiedział Markus. – Irytujące, wiem. Nie wiem, jak lepiej to opisać. Po prostu wiem to. Kolejny efekt uboczny mojej wizyty po tamtej stronie.
Piotr skupił się. Są tylko martwi, tylko martwi – powtarzał w głowie.
Zobaczył. Przez krótką chwilkę, ale zobaczył. Wyglądało to jak dwa nachodzące na siebie obrazy tego samego miejsca – tylko o innej porze. Żywi jakby bardziej blakli, stawali się przeźroczyści. Oni, martwi, zaś znacznie wyraźniejsi i barwnie żywsi. Co za ironia. Widział przez chwilę jednych i drugich. Ludzie chodzili powoli, ostrożnie między nagrobkami i po deptaku, rozmawiając cicho, szepcząc. Chłonęli nostalgiczną, pełną zadumy atmosferę. Oni, martwi, natomiast wydawali się pełni energii – skakali po nagrobkach, siedzieli na nich jak Markus, jedni na krzyżach, inni na tablicach, opierając się o figurki aniołków. Prowadzili żywe dyskusje, śmiali się, opowiadali sobie dowcipy, żartowali. Niektórzy komentowali ubiór i smętny nastrój żywych.
Potem Piotr mrugnął oczami i ponownie widział głównie żywych.
– Przy odrobinie wprawy będzie szło ci lepiej – skomentował Markus.
– Powiedz mi – Piotr zwrócił się do niego – co jest po tamtej stronie.
Markus wzruszył ramionami, zaciągnął się.
– Wieczność. Po prostu wieczność stary. Wszystko i nic. Nie potrafię tego lepiej określić. Wszędzie biało, cicho, czas nie istnieje, rozumiesz? Po prostu... istniejesz i jednocześnie jakby cię nie było. W pewien sposób to bardzo przyjemne, kojące. Sądzę, że właśnie to uczucie spokoju, tej błogiej świadomości sprawia, że nikt nie wraca.
– Ale ty wróciłeś – zauważył Piotr.
– O tak, jasne. Nie podobało mi się to. Ani trochę. Jeśli to ma być prezent od stwórcy za przebrnięcie przez ofiarowane przez niego życie, to ja dziękuję i proszę o bilet w drugą stronę, do życia. Tam przynajmniej mógłbym zapalić.
Markus rzucił petem o ziemię, jednak Piotr nie dostrzegł, gdzie wylądował. Może sęk w tym, że nigdzie?
– A stwórca? Kim on jest?
Tego pytania, wydaje się, Markus nie usłyszał. Albo nie chciał usłyszeć. Piotr nie otrzymał odpowiedzi tak czy tak. Przyjrzał się nagrobkowi Markusa, potem znów spojrzał na niego.
– Jak to się stało? – spytał go.
– Samobójstwo – odpowiedział po dłuższej chwili.
Słowo to zawisło w powietrzu. Piotr chciał wiedzieć więcej, ale jednocześnie czuł, że to dla Markusa intymna sprawa i niespecjalnie lubił się z nią dzielić. Ale też, z tego, co słyszał Piotr, nie lubił też rozmawiać z kimkolwiek. Wszystko, co o nim wiedział, pochodziło z zasłyszanych przez te wszystkie Święta Zmarłych opinii z drugiej, trzeciej ręki.
– Dlaczego? – nacisnął.
Markus spojrzał na niego. Jego wzrok prześwitywał przez Piotra. Czuł to.
Zastanawia się, czy podzielę się tą informacją z innymi – pomyślał. Naturalnie, nie miał takiego zamiaru.
– Uznałem, że to bez sensu. Całe to życie, ten szajs, rozumiesz. Za każdym razem, gdy kładłem się spać, obiecywałem sobie, że następnego dnia będzie lepiej. Problem w tym jednak, iż po przebudzeniu zawsze jest kolejne dzisiaj.
Zza nagrobku przed nimi wyszedł starszy człowiek.
– Cześć – powiedział do Markusa. Ten odpowiedział skinięciem głowy. – Znowu nasz dzień, co?
– Dokładnie.
– Ilu w tym roku?
Staruszek podszedł do Piotra, spoglądając na niego życzliwie. Obydwaj skinęli głowami.
– Trzydziestu siedmiu. W tym ktoś, na kogo czekasz.
Staruszek uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– To już? – spytał.
– Tak. Już. Idź i czekaj na nią – odpowiedział Markus.
Staruszek odszedł wyraźnie zadowolony. – O czym to ja mówiłem? Ach, moja śmierć.
– Wiesz, jeśli nie chcesz, nie musisz...
– Wiem, wiem. Wiem też, co będzie potem, więc powiem ci to bez obaw. Możesz? – Markus poprosił Piotra, by podał mu znicz. Gdy to zrobił, w jego ustach pojawił się papieros. Odpalił go i oddał znicz Piotrowi, ten odstawił go na miejsce. – Dzięki. A więc... cóż, w sumie nie ma co opowiadać. Każdy z nas wie, jak to było. Któregoś dnia obudziłem się z przekonaniem, że nie zobaczę więcej zachodu słońca. Poszedłem na strych mojego domu. Mieszkałem w Baskin, przy ulicy Dębowej, wiesz gdzie to?
– Wiem.
– Skręciłem pętlę ze sznura, który znalazłem, wszedłem na taboret i skoczyłem z niego. Upadłem na podłogę. Myślałem, że lina się zerwała, ale spojrzałem w górę i ujrzałem siebie. Drgałem, trzęsłem się. No i popuściłem, jeśli wiesz, co mam na myśli. Pierwsze, co pomyślałem, to żeby siebie ratować. Ale szybko zdałem sobie sprawę z tego, co się stało. Byłem martwy. Ot i cała historia. Nie wiedziałem tylko, że czeka mnie to.
– Mówisz o tamtej stronie?
– Tak. Tamtej zasranej stronie. Rozumiesz, najgorsze jest to, że jesteś tam świadomy. Nie wiem, czy wiesz, o co mi chodzi. Widzisz tę wieczność, czujesz jak upływa i jednocześnie stoi w miejscu. Nie chciałem tego. Nie na to się pisałem, wchodząc na ten strych. Chciałem świętego spokoju, odpoczynku wiecznego. Absolutnego amen! W zamian za to dostałem życie po życiu, jeszcze nudniejsze od poprzedniego.
Piotr po raz pierwszy zauważył smutek na jego twarzy.
– Dasz bucha? – zapytał. Markus bez słowa podał mu papierosa. Zaciągnął się. Faktycznie. Smaku tyle, ile w czystym powietrzu.

4.

– Ganiasz! – krzyknął Jakub. Dotknął czubkiem palców uciekającego przed nim Krystiana, który umarł przed sześcioma laty w paskudnym wypadku samochodowym, i zaczął uciekać. Krystian pogonił za nim, skacząc po nagrobkach. Jakubowi udało się uciec, więc Krystian znalazł sobie innych, którzy przyglądali się z uśmiechem. Wszyscy zaczęli uciekać.
Pojawił się Piotr.
– O, jesteś już. Bawisz się? – spytał Jakub. – Zobaczysz, jak fajnie. Jak się bawisz, to ganiasz.
– Nie, dzięki – odpowiedział Piotr ze skrzywioną miną. – Wy też powinniście przestać. Rozwalacie znicze, nie widzicie tego?
Jakub spojrzał dookoła. Faktycznie. Wszyscy, skacząc po nagrobkach trącali nie tylko znicze, ale i wieńce oraz pojedyncze kwiaty. Zdziwieni ludzie, widząc to, stawiali je z powrotem, zwalając winę na wiatr, po czym odchodzili.
Czują nas, pomyślał ponownie Piotr. W jakiś sposób nas wyczuwają.
– Dajcie spokój – powiedział.
Jakub już go nie słuchał. Zaczął uciekać przed Krystianem, który śmiał się wesoło i skakał z nagrobka na nagrobek, goniąc równie rozweselonego Jakuba. Piotr zaczął dusić w sobie śmiech. Zaiste, było to prześmieszne. Grupka duchów nastolatków biegała po grobach, bawiąc się w berka, a żywi ludzie chodzili tu i nie zdawali sobie z tego sprawy.
Kilkanaście metrów dalej, wśród żywych, stała Natalia. Zginęła w poprzednie lato. Kąpała się w jeziorze niedaleko Baskin Zachodniego, które posiadało bardzo malowniczą nazwę – Topielec. Odpłynęła od brzegu tak daleko, że gdy złapał ją skurcz, kilka osób, które rzuciło się na ratunek, nie zdążyło. Zniknęła w podwodnych ciemnościach tego niezbyt czystego zbiornika wody. Szesnaście lat. Jaka szkoda.
Piotr podszedł do niej. Przyglądała się swojej rodzinie – młodszy braciszek i rodzice stali przytuleni do siebie. Matka i brat popłakiwali, a i ojciec był bardzo ku temu bliski – miał to napisane na twarzy. Ona zaś stała przy nich, jakby była tak samo żywa, przytulona do matki, która oczywiście tego nie czuła. Może jakiś dziwny chłód, może naszły ją jakieś niespokojne myśli – pomyślał Piotr – ale to wszystko.
– Cześć – powiedział do Natalii.
– Cześć, Piotrek.
Spojrzał na nagrobek. „Śp. Natalia Kozłowska, kochana córeczka i siostrzyczka”.
Dobiegły go głosy chłopaków.
– Uspokoić ich? – spytał.
– Nie trzeba. To nic nie da przecież.
I co teraz, mistrzu? Masz zamiar jeszcze coś powiedzieć?
– Okej, nie przeszkadzam ci już – powiedział speszony.
– Ale nie przeszkadzasz. Możesz postać tu z nami.
Przyjrzał się twarzy jej matki. Kobieta miała około czterdziestu lat, ale śmierć jej córki postarzała ją o kolejne dziesięć. Rozpacz na jej twarzy mówiła wszystko – biedna kobiecina straciła chęć do życia i jedyne, co trzyma ją przed włączeniem gazowej kuchenki i odpaleniem zapałki, to mąż, drugie dziecko oraz lek antydepresyjny. Kilogramy leku antydepresyjnego.
– Chciałabym jej powiedzieć, że wszystko w porządku – powiedziała Natalia. – Ciągle jej smutno i mi przez to też.
– Za jakiś czas im się polepszy, wiesz o tym, co nie? – odpowiedział i od razu tego pożałował. Tak, Piotrusiu, nie powinieneś brać się za pocieszanie nikogo, okej?
– Niby tak, ale wiesz, pewnie trochę to potrwa. Chciałabym jej powiedzieć, że to nie trwało długo.
Piotr wiedział, że miała na myśli umieranie. Rozciągnie tej delikatnej nitki życia aż do jej pęknięcia.
– Wiem, że bierze mnóstwo tabletek – ciągnęła. – Wiem to, widziałam. Ma ich mnóstwo, a tata o tym nie wie. Myśli, że bierze tylko zalecane dawki, ale ona łyka ich po kilka dziennie.
– Na pewno wyjdzie z tego. Potrwa to może trochę, ale na pewno.
– Pewnie tak.
Stali w milczeniu, słuchając szlochu jej rodziny. Nie zauważyli zbliżającego się Jakuba, którego gonił Krystian. Udało mu się uciec, więc zatrzymał się na na nagrobku Natalii, śmiejąc się idiotycznie. Zatrząsł się znicz.
– Człowieku, wyjazd stąd! – krzyknął Piotr.
– Hej, Natka, bawisz się? – Jakub nie zwracał uwagi na Piotra.
– Nie, dziękuję. Możesz zejść z mojego nagrobka?
Widać było, że drażniło ją zachowanie Jakuba, ale starała się tego nie okazać.
– A jasne, daruj – odpowiedział, zeskakując na ziemię. Stanął obok Piotra. – I co mistrzu, dowiedziałeś się, czegoś?
– Nie. Miałeś rację.
– Mówiłem. To co, ganiasz?
– Nie. I wy też przestańcie, okej? Zaraz pojawią się nowi, lepiej chyba, żeby nie pomyśleli, że zamiast do baskijskiego cmentarza trafili do małpiego gaju, co?
– Ha–ha, takie zabawne, że zapomniałem się zaśmiać – parsknął Jakub. – To sztywniactwo was zabije. O widzisz, to się nazywa dowcip.
Zaczął się śmiać, odchodząc wgłąb nagrobków. Piotr położył dłoń na ramieniu Natalii i też się wycofał.
Chciał chwili dla siebie, musiał przemielić to, co usłyszał od Markusa.
Wieczność.
Brzmi lekko. Banalnie nawet. Człowiek całe życie uczy się tego, że nic nie trwa wiecznie. Zwłaszcza samo życie. A tymczasem właśnie to czekało na niego, jak to mówili, po tamtej stronie. Chciał jeszcze zapytać Markusa – po tamtej stronie czego? – ale sądził, że i tak nie będzie tego wiedział. A nawet jeśli, to było to zupełnie nieistotne. Każde określenie pasuje.
Mijał ludzi. Niektórzy, kiedy przechodził obok nich, zapinali kurtki pod same szyje. Około czteroletnie dziecko odprowadziło go wzrokiem. Czy go widziało? Raczej nie. Chociaż nie wiadomo. W każdym razie na pewno coś wyczuło.
Mijał nagrobki oświetlone zniczami, ozdobione nowymi kwiatkami i wieńcami. Były też nagrobki zapomniane, nieodwiedzane od lat. Niektóre popękane, przechylone – wyglądały jakby mógł je zmieść lekki podmuch wiatru.
Dotarł do świeżej mogiły, z której wystawał drewniany krzyż.
To ten nowy – zauważył Piotr. – Tragik.
Mogiła zasypana była żałobnymi wieńcami i mnóstwem zniczy.
Nagle usłyszał coś, co mu się nie spodobało. Dźwięk dochodził z przodu. Przeszedł jeszcze kilka kroków, pozbywając się wszelkich wątpliwości.
Zawracaj, rozkazywał sobie. Nie chcesz tego zobaczyć. Jednak czy był duchem czy nie, ciągle posiadał bardzo ludzką cechę: czystą ciekawość. To ten rodzaj ciekawości, który namówi cię, byś wspiął się na najwyższą gałąź na drzewie, a potem zostawia cię sam na sam ze strachem, który nie pozwala ci zejść. Mimo to poszedł dalej.
Słyszał płacz dziecka – z każdym krokiem coraz wyraźniej. Nie, nie płacz dziecka, a kilku, kilkunastu, a może nawet kilkudziesięciu niemowlaków. Do płaczu dołączyły liczne odgłosy gaworzenia. Słychać je było już wszędzie – dokładnie i wyraźnie.
Piotr stanął i rozejrzał się. Sektor niemowlaków. Tu chowano tylko małe dzieci. Rzędy dookoła stanowiły teraz małe mogiły z krzyżykami. Tylko gdzieniegdzie stały nagrobki. Zaniedbane i smutne.
Boże – westchnął Piotr.
Na każdym nagrobku leżało dziecko – kilkudniowe, tygodniowe i kilkumiesięczne. Na wszystkich grobach, bez wyjątku. Tylko kilka z nich było ozdobionych wieńcami i zniczami. Niemowlak obok Piotra leżał, wiercąc się na zarośniętej mogile, trącając jednego rączką. W końcu go strącił. Maluch nie płakał. Wpatrywał się w niego z zaciekawieniem. Dopiero, gdy poszedł dalej, maluch zaczął pojękiwać, aż rozpłakał się na dobre.
Upiorna porodówka – pomyślał Piotr.
Gaworzenie i płacz roznosił się po – wydawało mu się – całym cmentarzu, a ludzie przechadzali się wśród tych małych mogił, kompletnie tego nie słysząc.

5.

Zbliżał się ranek. Nowi przyszli, kiedy na cmentarzu nie było już nikogo żywego. Jakub z innymi chłopakami siedzieli na pierwszych nagrobkach, tuż przy małej kapliczce. Tuż nad ziemią unosiła się delikatna, mleczna mgiełka.
Pierwsza pojawiła się stara kobieta o siwych włosach. Weszła boso na cmentarz główną bramą z metalowym napisem CMENTARZ BASKIN ZACHODNIE. Miała na sobie sięgającą do kostek nocną koszulę.
– Dzień dobry – powiedziała. – Nie jestem pewna, co się dzieje.
– Och, myślę, że bardzo dobrze pani trafiła – powiedział ktoś życzliwie.
– Nazywam się Elżbieta Witkowska i... nie wiem, przypuszczam, że nie żyję?
– Witamy cię, Elu. Ktoś od dawna czeka na panią.
Tłum rozstąpił się. Na przód wyszedł starszy mężczyzna – ten sam, który zamienił z Markusem kilka zdań. Pan Witkowski na widok swojej ukochanej żony uśmiechnął się delikatnie. Ona zaczęła szlochać zasłaniając usta dłonią.
– Ryszard...
– Cześć, Elu.
Wszyscy przyglądali się, jak Ryszard podszedł do swojej żony, której nie widział od trzynastu lat.
– Długo musiałem na ciebie czekać, skarbie.
Doszli do siebie. Elżbieta delikatnie dotknęła policzka swojego męża. Przejechała wysuszonym przez artretyzm palcami po jego suchych ustach. Uśmiechnęła się promiennie. Z jej oczu poleciały łzy.
– Modliłam się o to, żeby cię zobaczyć raz jeszcze – powiedziała, a on ją przytulił.
Pojawiły się kolejne osoby. Wszyscy byli tak samo zdezorientowani. Nie wiedzieli do końca, czy zacząć histeryzować na wieść, że są martwi, czy rozluźnić się. Na pewno byli wystraszeni. Przecież mało kto lubi się godzić z własną śmiercią.
Magdalena Jedlińska po ujrzeniu swojego nagrobka – zaprowadził ją do niego Krystian – odetchnęła głęboko i uśmiechnęła się.
– Przeżyłam swoje, synku – powiedziała, gdy Krystian spytał ją o taką, a nie inną reakcję. – Cieszę się, że nie muszę się już niczego spodziewać. Niczego przykrego przynajmniej.
Krystian, ofiara kraksy samochodowej, zupełnie nie rozumiał, jak można w tak optymistyczny sposób postrzegać swoją śmierć. On dobrze pamiętał, jak długiego potrzebował czasu, aby zaakceptować fakt swojej śmierci.
Każdy z nowych odprowadzany był do swojego nagrobka. Wszyscy, gdy zaczynali akceptować swój los, zadawali pytania. Czy to jest właśnie śmierć? Czy mają coś jeszcze do zrobienia? Gdzie są ich bliscy? Czy ktoś się nimi zaopiekuje? Gdzie jest Bóg? Jak on wygląda? Istnieje w ogóle? Co mamy teraz robić? Pytania i pytania.
Piotr, który do tej pory trzymał się na uboczu, zobaczył wśród tłumu jedną postać, która go zainteresowała. Tragik. Oto i on. Szedł samotnie, najmłodszy z całego towarzystwa, rozglądał się dookoła, wyraźnie zmieszany. Zszedł z deptaka i stanął z boku, przyglądając się ogólnie pogodnej atmosferze, która zapanowała wśród nowych i starych mieszkańców cmentarza baskijskiego. Widać było, że nie wie, co ze sobą zrobić.
Wtedy Piotr postanowił do niego podejść.

6.

– Cześć – powiedział Piotr. Chłopak, na oko dwudziestoletni, spojrzał na niego wystraszony. – Spokojnie, spokojnie. Nic się już nie dzieje.
– Przepraszam – odpowiedział. – Nie wiem, ale... chyba nie powinno mnie tu być.
Piotr uśmiechnął się ze zrozumieniem.
– Tak, wiem. Nikogo z nas nie powinno. Nie przejmuj się.
Nastała niezręczna cisza. Sięgająca łydek mgiełka gęstniała. Między nagrobkami narastały żywe rozmowy. Starzy witali nowych, tłumaczyli im, na tyle na ile sami wiedzieli, jak funkcjonuje ich społeczność.
Nowy ciągle stał niespokojnie, co chwila oglądał się za siebie. Za bramą widniała ulica Węgorzewska. Jej chodnikiem szedł właśnie jakiś mężczyzna. Spojrzał nagle na cmentarz, jakby wydawało mu się, że coś zobaczył, potem trochę przyspieszył kroku.
– Ja nie żyję, tak? – spytał nowy. Piotr przytaknął powoli, czekając na ciąg dalszy. – Naprawdę nie żyję?
– Owszem.
– Tak wygląda życie po śmierci?
– Mniej więcej.
– Mogę iść zobaczyć moją mamę?
Jakie to wszystko podobne. Piotr dobrze pamiętał, jak sam na początku chciał zobaczyć się z rodzicami, wlecieć z hukiem do domu i powiedzieć rodzicom, żeby się nie martwili, bo on nadal tu jest – trochę pośrednio, ale jest.
– Przykro mi, kolego.
– Nie mogę wyjść z tego cmentarza, prawda?
– Jak wyjdziesz, trafisz do... my to nazywamy tamtą stroną.
– Zaświaty? – spytał szeptem.
– Coś takiego.
– Ciągle tu przebywamy?
Piotr pokiwał energicznie głową.
– Nie, nie. Tylko tę noc, Święto Zmarłych. Potem wracamy do swoich... miejsc. – Chciał powiedzieć „domów”, ale wywołałby kolejną falę nadziei w chłopaku. Ten spojrzał na niego pytającym wzrokiem. – Nasze miejsca to, rozumiesz, miejsca, w których straszymy, jak to mówią żywi ludzie. Raz do roku pojawiamy się tutaj, potem wracamy. Ja na przykład niedługo wracam do podstawówki, w której kiedyś się uczyłem.
– Rozumiem.
– To co, chcesz zobaczyć własny nagrobek?
Chłopak spojrzał na niego zdumiony.
– Nagrobek?
– Taa, nie ma to to zobaczyć swoją kwaterę na cmentarzu, co?
Przeszli kawałek między tłumem dyskutujących. Chłopak przyglądał się im, uważał, by nikogo nie trącić.
– Czy oni wszyscy... – chciał spytać szeptem.
– Tak jest – odparł Piotr. – Trupy i nieboszczyki.
Chłopak spojrzał na niego, więc dodał do odpowiedzi uśmiech. Przeszli przez tłum i zostawili go za sobą. To, wydaje się, uspokoiło co nieco nowego.
– To gdzie to jest? W sensie mój grób?
– Ty mi powiedz – powiedział Piotr z uśmiechem. Chłopak ponownie obdarzył go zdziwionym spojrzeniem, ale zaraz odwrócił się w lewą stronę. Powoli wszedł między nagrobki, Piotr zaraz za nim. Już z oddali dochodziły głosy pozostałych. Ktoś się śmiał, ktoś coś odpowiadał.
Stanęli przy mogile.
– To ty? – spytał Piotr.
Chłopak przytaknął. Na tabliczce przymocowanej do krzyża widniało jego nazwisko.
Stali w milczeniu. Piotr dyskretnie przyglądał się nowemu. Zastanawiał się, jak długo potrwa, zanim ten przywyknie. Dziwił się też, że nie miał pytań. Być może nadal starał się ogarnąć swoją sytuację. W końcu jego ciało leżało sześć stóp pod ziemią, a on wpatrywał się we własny grób. O tak, taka sytuacja może wyssać z człowieka – martwego czy żywego – wszelkie pytania.

7.

Noc powoli zbliżała się do końca. Pozostało niewiele czasu, zanim wszyscy wrócą tam, gdzie przesiadywali cały rok. Robert Węskiewicz wróci do piwnicy domu, w którym się wychował. Joanna Wilczak będzie snuła się bez celu po parku w Baskin Zachodnim. Tomek i Łukasz co noc będą siedzieć na żwirowni, gdzie przysypało ich kilka ton piachu. Większość rozejdzie się po swoich domach, by, jak to się mówi, nawiedzać je – przynajmniej na tyle, na ile potrafią. Nikt nie wiedział dlaczego, ale spokojne, trochę zapomniane miejsca takie jak piwnice, zakurzone strychy, wraki samochodów, nieodwiedzane przez ludzi zakątki w lesie i tym podobne miejsca miały dla każdego zmarłego jakąś moc przyciągania. Lubili je.
– Hej – powiedział Markus do Piotra, gdy ten wrócił do niego. – Jak tam nowi?
– Jak co roku. Chwila szoku, u niektórych ulga, u niektórych niedowierzanie.
– A tragik?
– Gdzieś pomiędzy. Chciał pobyć chwilę w samotności. – Piotr wzruszył ramionami. – Przyszedłem więc tutaj.
– Pożegnać się?
Przyglądali się sobie. Markus wiedział i Piotr wiedział, że wie. On był tam, po tamtej stronie, cokolwiek to znaczy – to właśnie dzięki temu wie... no, może nie wszystko, ale na pewno znacznie więcej niżby chciał.
– Tak – odpowiedział krótko. – Chcę posiedzieć chwilę w spokoju. Zanim... no wiesz. Mogę nie mieć potem drugiej okazji.
Usiadł na nagrobku. Milczeli obydwaj. Markus ćmił papierosa, robiąc kółka z dymu, Piotr próbował pstryknąć palcem mały kamyczek. Nic. Palec przelatywał przez niego jak przez mgłę.
Chociaż nie – poprawił się. – To ja jestem tą mgłą.
– Wiesz o tym, że nie zostało ci zbyt wiele czasu, tak? – spytał Markus.
Faktycznie. Niebo rozrzedzało ciemność na rzecz bladego błękitu. Zaczynał się nowy dzień. Święto Zmarłych – to święto zmarłych, podczas którego zmarli mogą się spotkać jak na dniach Obchodu Powstania Baskin Zachodniego, pogadać, poplotkować, powymieniać opinia na temat nadchodzących wydarzeń – dobiegało końca.
– A co z tobą?
– Ze mną?
– Tak, Markus, z tobą.
– Czekam na uznanie reklamacji – powiedział z uśmiechem. – Sam tam nie pójdę. Niech się tu zjawi i zabierze mnie.
– Kto?
Poszerzył uśmiech.
– Zobaczysz sam.
Piotr przytaknął.
Uścisnął Markusowi dłoń i odszedł. Nie wiedział, czy był na to gotów, ale nie zamierzał dłużej czekać. Zresztą, czyż wielkie zmiany nie nadchodzą zazwyczaj same? Stają bezczelnie okrakiem nad drogą naszych planów i każą obrać inny kierunek. Takie jest życie. I śmierć. W dzieciństwie planujemy nigdy nie wydorośleć – przynajmniej mentalnie. Po latach orientujemy się, że zmiany nie tylko sprawiły, iż wydorośleliśmy, ale i nie pozwoliły nam tego dostrzec. Planujemy wyjechać z rodzinnego miasta, a kończymy jako pracownik fabryki zapałek w Baskin Zachodnim lub magazynier innej okolicznej firmy. Planujemy zostać Kimś, a tymczasem orientujemy się, iż jesteśmy kolejnym Kowalskim, mozolnie brnącym przez własne anonimowe życie wśród tłumu. Plany, ha, dobre sobie. Chcesz, by życie cię zaskakiwało? Planuj.
Przeszedł pomiędzy nagrobkami w dół cmentarza. Mgiełka wciąż unosiła się na wysokości łydek. Nie było już nikogo. Wszyscy rozeszli się do swoich obecnych domów. Nie wiedział, w jaki sposób to działa. Przejście przez główną bramę cmentarza co roku kończyło się powrotnym pojawieniem się na holu baskijskiej podstawówki.
Tym razem jednak – czuł – będzie inaczej. Wiedział to, bo był gotów. Nie pojawi się tam, ani nigdzie indziej. „Wszędzie biało, cicho, czas nie istnieje, rozumiesz?”.
Mało maślane – pomyślał Piotr. Cóż, cokolwiek go czekało za bramą, był na to gotów. Prędzej czy później każdy z nich będzie – nawet Jakub.
Stojąc pod bramą obejrzał się za siebie po raz ostatni. Na cmentarzu nie było nikogo. Nagrobki delikatnie spowijała niska mgła. Przed nim zaś, za bramą, nie było już ulicy Węgorzewskiej ani chodnika. Było białe światło. Piękne. Biel wszędzie, cicho wszędzie. Nie niebo, ani nie piekło. Wieczność.
Piotr wziął głęboki oddech i przeszedł przez bramę.



czwartek, 7 lipca 2011

Kosztowna tainocha

Motto tego wpisu winno brzmieć „Jeżeli coś budzi do życia umierającego bloga – to wiedz, że coś się dzieje”.

Wydarzyło się bowiem to, że poszedłem na nową odsłonę „Transformers”. Dawno nie wynudziłem się tak bardzo, postanowiłem więc napisać krótką notkę.

Fabuła. Nie ma tu żadnej fabuły, wierzcie mi. Bay postawił na trik polegający na otworzeniu i zamknięciu historii w taki sposób, by można było spokojnie ją powielić. Znowu kiedyś-kiedyś miało miejsce Wydarzenie, którego skutki wypływają na powierzchnię (a właściwie wybuchają, bo tu wszystko wybucha, ale o tym za chwilę) i Ziemia o mały włos nie przechodzi w posiadanie Złych Robotów. Po drodze przypominamy sobie głównych bohaterów, ich relacje między sobą, po czym przechodzimy do tego, o co chodzi w tym filmie – do wielkiej, przeogromnej rozpierduchy. Na tym polega ta historia – żeby sprowadzić poszczególne sceny do pokazu robociego kung-fu, przy okazji rozwalając parę budynków, pół autostrady czy – jak w finale – całe miasto. Cała historia zaczynająca się od lądowania ludzi na Księżycu, mająca jakieś tam zwroty, sięgająca dawnych dziejów Transformersów ma za zadanie wyglądać na przemyślaną. Może i jest, ale w ekstremalnie nudny sposób.

Bohaterowie. Nie ma tu żadnych bohaterów, wierzcie mi. Wszyscy grają dokładnie te same postaci, relacje między wszystkimi są dokładnie takie same. Bohaterka jak-jej-tam-co-zastępuje-Megan-Fox może uchodzić za wyjątek, ale jej związek z Shią LaBeouf jest też dokładnie taki sam. Tylko przypominająca Joannę Krupę twarz inna. I to wszystkie zmiany. Aktorzy pełnią funkcję statystów. Broni się tylko LaBeouf i Torturro.

Efekty. Są tu efekty, wierzcie mi. Dużo, dużo efektów. Właściwie to cała fabuła, wszystkie jej sceny niczym spirala dążą tylko do tego, by w końcu coś wybuchło, by w slow motion poleciał snop iskier. Troski o szczegóły w tej kwestii Bay'owi nie można zdecydowanie odmówić. Jeżeli na coś zwracał uwagę w tej produkcji, to będą to na pewno efekty specjalne. I tylko one. Jest ich tu tyle, że jeszcze przed finałową sceną ma się ich dość. Wszystko tu wybucha, eksploduje potężnie, roboty siekają się wzajemnie, sypią się fale iskier. Dużo tego – zdecydowanie za dużo.  Podobnie przejadłem się dość dawno, bo na drugiej odsłonie "Matrix". Widać, czym Bay chciał kupić swoją publiczność. Mnie nie kupił. Widać, ile kasy było w to włożone, ale niestety, jak dla mnie to kosztowna taniocha, ładne opakowanie nudnego produktu. Jak i cały film.


wtorek, 15 lutego 2011

Wyślij mi pocztówkę


Poznajcie Aleksandrę, lat 22. Właśnie wróciła z pracy, zmęczona, myślami sięgająca co najwyżej obiadu i relaksacyjnej kąpieli. Na półpiętrze klatki schodowej sprawdza skrzynkę pocztową. Reklamy, rachunki od operatora komórkowego, reklamy. I coś jeszcze. Grymas zmęczenia na twarzy zastępuje szeroki uśmiech. Cztery pocztówki – ze Stanów Zjednoczonych, Austrii, Hiszpanii i Islandii. Aleksandra nie zna nadawców, nigdy ich nie spotkała, a miejscowości, z której została wysłana kartka islandzka – Sauðárkrókur – nie jest w stanie nawet wymówić na głos. Spodziewała się pocztówek, choć nie wiedziała, skąd miały przyjść – i nie było to istotne. Miejsce nadania to element zaskoczenia.  Teraz ona powinna wysłać widokówki-niespodzianki do kogoś z dalekich krajów. Bo o to chodzi w postrossingu – nietypowym hobby, którym zaraziło się tysiące internautów na całym świecie – żeby zwykła skrzynka pocztowa zamieniła się w pudełko-niespodziankę.

Wszystko zaczęło się w marcu 2005 roku. Portugalczyk  Paulo Magalhães – student, pasjonat, podróżnik – uwielbiał dostawać listy i pocztówki od swoich znajomych z internetu. Wpadł na pomysł zautomatyzowania procesu otrzymywania kartek z innych krajów na zasadzie quid quo pro w ciemno – ja wysyłam komuś, potem ktoś inny mi. W ten sposób powstała witryna postcrossing.com – hobbystyczny projekt młodego pasjonata, który ze zdumieniem obserwował błyskawiczne zainteresowanie stroną. Licznik z każdym dniem nabijał nowych użytkowników. Strona stała się centralną mekką kolekcjonerów pocztówek z całego świata – w ciemno wysyłających sobie wzajemnie widokówki.

Postcrossing to następny popularny ruch crossingowy, polegający na wymianie przysług. Eksplozję jego popularności można było łatwo przewidzieć, jeżeli znało się jego bliźniacze ruchy – bookcrossing (wymiana książek) oraz couchsurfing (nocleg za nocleg) – utrzymujący się na zaufaniu i przyjacielskim podejściu do ludzi. Modę na postrocssing, najmłodszy z nich, można było przewidzieć, jeżeli znało się statystyki jego starszych braci. Na postcrossing.com już po trzech latach działalności zarejestrowano milion wysłanych kartek, rok później – kolejny milion. Obecnie oficjalna liczba przesłanych pocztówek to ponad pięć milionów (stan na sierpień, 2010).

Postcrossingiem zainteresowali się różni użytkownicy – od kolekcjonerów posiadających w swoich zbiorach kilogramy pocztówek z ponad setek państw po mniej zaangażowanych użytkowników internetu, którzy dla urozmaicenia nudnej poczty składającej się na rachunki i reklamy postanowili od czasu do czasu otrzymać ciepłe pozdrowienia z Meksyku lub Chin. Bo na takich fundamentach utrzymuje się ten ruch – na przyjacielskim podejściu do każdego człowieka, nawet tego, którego nigdy nie widziało się na oczy. Użytkownicy pierwszego forum polskiego postcrossingu (postcrossing.com.pl) postarali się zawrzeć w kilku punktach Etykietę Postcrossera. Jest w nich mowa o zachowaniu kultury dla religii, poglądów politycznych, ras, regularnym wysyłaniu pocztówek i trzymaniu się próśb innych użytkowników, jakie pocztówki chcieliby otrzymywać. Zasada wysyłania pocztówek jest równie elastyczna, jak przysłowiowa kanapa dla couchsurferów – oprócz lub zamiast pocztówki użytkownicy często proszą o dodatkową atrakcję dołączoną do wysyłki, jak katalog reklamowy, torebka herbaty, ulotka restauracji, książka. Słowem – wszystko, co składa się na pamiątkę z odległego zakątka świata. Plus, oczywiście, kilka ciepłych słów od nadawcy.

Uwaga, to naprawdę wciąga – ostrzegają użytkownicy postcrossing-poland.com. Dowodem tego są bogate historie wymiany pocztówek względnie świeżych użytkowników, którzy zaraz po przystąpieniu do społeczności rozpoczęli działalność poza ramami portalu – publikują je na własnych blogach, wstawiając ciekawostki na temat danego kraju i nadawcy, opisują swoje historie, zachęcają innych, a kolejne grupy postcrosserów powstają na portalach społecznościowych. Dołączają do nich ludzie różni wiekiem i klasą społeczną – ludzie młodzi, starzy, dzieci i młodzież, wysoko postawieni menadżerowie przedsiębiorstw, robotnicy, sześcioletnie przedszkolaki z Finlandii i osiemdziesięcioletni emeryci z Australii, notoryczni podróżnicy, którzy nie dali się złapać we wnyki codziennej monotonii oraz ci, których podróże odbywają się na odcinku praca-dom i chcą utrzymać kontakt z innym światem, chociażby za pośrednictwem Poczty Polskiej. Niektórzy z nich po niedługim czasie rezygnują ze statycznego trybu życia, zaczynają podróżować na małe, przynajmniej na początku, dystanse.

Wróćmy do Aleksandry. Przegląda widokówki, czyta je kilkakrotnie, szeroko się przy tym uśmiechając. Odręczne, obcojęzyczne pismo bardzo jej się podoba. Zastanawia się, w jakich okolicznościach nadawcy wypełniali te kartki, kim są, gdzie mieszkają, jak wygląda ich życie. Chciałaby ich poznać. Może kiedyś. Tymczasem siada do do komputera, spisuje wylosowanych na postcrossing.com użytkowników i ich prośby dotyczące adnotacji na kartkach. Joana Lami z Hiszpanii prosi o ładne lokalizacje polskich miast i ciekawostki na ich temat, ponieważ zamierza się wybrać pociągiem dookoła Europy, Tina z Ukrainy chciałaby widokówki ze zwierzętami, a Alexa z Kanady – czarno-białe, romantyczne zdjęcia. Drobne prośby wylosowanych postcrosserów. Jutro, wracając z pracy, Aleksandra spełni je wszystkie.

piątek, 21 stycznia 2011

Lata '90 wracają!

Właśnie postawiłem ostatnią kropkę głównej części większego projektu, nad którym pracowałem - ogarnięcie całej dekady złotych lat '90. Be proud. Jej fragmenty, które pewnie i tak już znacie, znajdziecie tutaj. Później pozostanie mi - i przede wszystkim WAM - trzymanie kciuków za jej wydanie.



wtorek, 18 stycznia 2011

Wywoływanie duchów mistrza grozy

Dlaczego Stephen King, wirtuoz współczesnego horroru, pisze akurat o horrorach? Próbuję odpowiedzieć na to pytanie pod tym oto linkiem.


A tu świetne promo jego ostatnio wydanej książki - "Pod kopułą":



piątek, 14 stycznia 2011

Zabójstwo w 'Amoku'

Autor "Amoku" podobno ukończył
kontynuację - w więzieniu.
Pisarz brutalnie morduje kochanka swojej żony. Po kilku latach bezkarności policjanci wpadają na trop, który doprowadza ich do jego debiutanckiej książki. Znajduje się w niej opis tej zbrodni. Nowy scenariusz "Nagiego Instynktu"? Nie – to "Amok" i demoniczny Krystian Bala.

"Amok", umieszczany w księgarniach na wyższych półkach, żeby nie trafił w ręce dzieciaków, to historia Chrisa, alter ego autora Krystiana Bali. Bohater, zdehumanizowany intelektualista, zalicza przypadkowo spotkane kobiety w pubach i chleje na umór niczym Bukowski w wersji glamour – ot, i cała fabuła. Prosta jak konstrukcja gwoździa, bo i nie o nią tu chodzi, co widać już po pierwszych stronach. Cały "Amok" to długa, do przesady metaforyczna spowiedź Chrisa ze swojego toksycznego światopoglądu oraz obfite w szczegóły, również schowane za metaforami, opisy scen łóżkowych (tylko dla nich wydawca zdecydował się ją wypuścić na rynek). Sama opowieść wydaje się tylko pretekstem – jej elementów jest tu najmniej. W końcu nie bez kozery książka przez cały czas po jej wydaniu nie odnosiła sukcesu. Docelowy skandal, na jaki liczył Bala, nie wypalił. Nic dziwnego. Relacje z dziesiątek orgazmów i przekombinowane refleksje ciągną się jak rozgrzane toffi, usypiają i zwyczajnie nużą. Ale też na niezdrowy sposób wciągają. Dlaczego niezdrowy? Bo pewne fragmenty dotyczą jednej z najgłośniejszych spraw sądowych ostatnich lat, a między rozdziałami możemy zajrzeć w umysł jej głównego bohatera, który przez kilka lat grał na nosie wrocławskiej policji.

Rok 2000, Dariusz Janiszewski wychodzi z budynku, w którym znajduje się jego agencja reklamowa. Przepada jak kamień w wodę i to dosłownie, bo dopiero po miesiącu na jego dryfujące w Odrze ciało trafiają przypadkowi rybacy. Z braku konkretnych poszlak sprawa trafia do programu telewizyjnego "997", by po roku zostać umorzoną. Mijają trzy lata, Bala podróżuje po Europie i Azji, a w magazynie wrocławskiego posterunku akta sprawy przygniata coraz grubsza warstwa kurzu. Tymczasem jeden z policjantów przeglądając witryny Allegro przypadkowo trafia na Nokię 3210, która należała do ofiary. Wystawił ją użytkownik Chris_B (7). Krystian Bala. Kilka kliknięć dalej okazuje się, że jest on autorem medialnie niewydarzonej książki. I się zaczęło.

Śledztwo rusza z kopyta. Telefon – jeden z głównych tropów – doprowadza automatycznie do "Amoku", który okazuje się jednym wielkim portretem psychologicznym Bali. Ponadprzeciętnie inteligentny, cwany, spokojny, opanowany, apodyktyczny – takiego bohatera książki poznają policjanci z dochodzeniówki i to z nim będą musieli niedługo zmierzyć się face to face. Bala, nieświadomy tego, że został namierzony, odwiedza co jakiś czas stronę internetową wrocławskiej policji i programu "997", by sprawdzić, jak przebiega śledztwo. Robi to z kraju, w którym aktualnie przebywa, co odnotowuje skrupulatnie zespół zajmujący się jego osobą, studiujący też fragmenty "Amoku". Na jaw wychodzi ponadto historia chorobliwej zazdrości Bali o swoją żonę, z którą Janiszewski spotykał się od jakiegoś czasu. Materiał dowodowy zmienia się w logiczny i spójny ciąg, kończący się na autorze "Amoku". Kiedy ten wraca do Polski, zostaje zatrzymany. Zaczyna się druga runda.

Demoniczny Bala we własnej osobie.
Po wielogodzinnych przesłuchań policjanci są pod wrażeniem inteligencji Krystiana Bali. Próbuje mącić im w głowach, jest opanowany, udziela wymijających odpowiedzi, stara się manipulować testem na wariografie. W tym wszystkim jednak nie udaje mu się odeprzeć zarzutów. Tylko raz przyznaje się do winy, złamany i zmęczony psychicznym naciskiem. Gdy dostaje uproszoną szklankę wody oraz protokół z przyznaniem się do winy, nie podpisuje go. Od tej pory konsekwentnie zaprzecza, że miał jakikolwiek związek ze sprawą, tak w pokoju przesłuchań, jak i na sali sądowej. Wyrok: 25 lat za kratkami, z możliwością ubiegania się o zwolnienie po 20. Media śledzą każdy krok procesu, niemal stawiając pomnik jego osobie, co piętnuje rodzina ofiary. Po apelacji, licznych odwołaniach i wniosku o kasację Bala za każdym razem zostaje z powrotem odsyłany do celi.

Tymczasem "Amok" zostaje wycofany z wydawniczego obiegu, a każdy, kto chce posmakować jego pornograficzno-intelektualnej degrengolady krąży między antykwariatami i aukcjami internetowymi. Nawet komputerowy PDF książki przez dłuższy czas rozdawany jest za opłatą. Dopiero później ktoś lituje się nad setkami próśb na forach i puszcza ją w darmowy obieg. Sama książka osiąga na Allegro cenę rzędu 400 złotych i jest opisywana jako niespotykany kryminał, choć z kryminałem nie ma nic wspólnego. Rozczarowanie lekturą przychodzi po pierwszych rozdziałach – obsceniczność dla samej obsceniczności, kreowanie animalistycznych popędów seksualnych na superskandal i enigmatyczne, zawiłe teorie narcystycznego Chrisa dla wielu komentujących ją czytelników jawi się tylko wyrafinowanym grafomaństwem zepsutego pseudo-intelektualisty mordercy.

Będzie film! – ogłosiły internetowe serwisy. Sprawą miał się interesować sam Roman Polański, a scenariusz już opracowywał Jeremy Brock. Asystentka Polańskiego sprawę zdementowała, przy czym zaznaczyła, iż reżyser chętnie zerknie na scenariusz.

Koniec? Niekoniecznie. Krystian Bala kiedy tylko może, odwołuje się od wyroku, ciągle zaznaczając, że jest całkowicie niewinny, a wyrok kwituje jako łajdactwo, bo tak można nazwać wmówienie rodzinie pokrzywdzonego, że miałem coś wspólnego z tą sprawą. Na jego niekorzyść przemawia wiecznie zimne spojrzenie, cyniczny uśmieszek podczas ogłaszania 25-letniego wyroku, całkowity brak nawet śladowych oznak skruchy. Co dalej z "Amokiem"? Co jakiś czas można upolować go na Allegro za cenę dziesięciokrotnie wyższą niż podczas premiery. Tymczasem, w więzieniu, Krystian Bala ukończył drugą część historii Chrisa zapowiadając ją jako jeszcze większy skandal.

Obciążające cytaty z "Amoku":
"Wyciągnąłem spod łóżka nóż i sznur, jak wyciąga się obrazkową historyjkę dla dzieci, by uśpić je bredniami o tym, co za lasem i za górami. Zacząłem rozwijać fabułę sznura i dla uczynienia jej bardziej interesującą wiązałem pętlę."

"Zacisnąłem z całej siły pętlę. Przytrzymując wierzgającą Mary jedną ręką, drugą wbiłem jej nóż powyżej lewej piersi (…). Za siedmioma lasami, za siedmioma górami porzucam sznur odcięty od szyi Mary. Japoński nóż sprzedaję na internetowej aukcji."

"I co ja teraz zrobię? Jak mam wyprosić cię z mojego domu? Porąbać cię i schować w pustej zamrażarce? Nie, to zdarzyło się w Tokio. Wynosić na raty, fragmentami dokarmiać bezdomne psy, spalić, wrzucić do rzeki, zakopać, zjeść…?"

czwartek, 13 stycznia 2011

Droga Mleczna z perspektywy trzeciej planety od słońca


Trochę cierpliwości, miejscówka daleko poza miastem i kamerka - tyle wystarczy, by zobaczyć jacy mali jesteśmy wobec Drogi Mlecznej.

niedziela, 9 stycznia 2011

Ze śmiercią im do twarzy

Michał Chmielewski: Okej, zacznę górnolotnie. “Six Feet Under” to serial o nas wszystkich.
Kacper Fejk: No nie wiem. Nie każdy wychował się w domu pogrzebowym, z jednym bratem gejem, drugim lekkoduchem, z matką typu control-freak, wściekłą na wszystko siostrą. No i bez ojca, który zginął w wypadku, jadąc firmowym karawanem. O ironio.
MCH: Poszerz perspektywę. Każdego z nas czeka wizyta w takim właśnie domu. Ciebie też. I czytelnika, który to czyta, także. Śmierć jest tematem przewodnim “SFU”, jego bohaterowie są z nią na Ty. Ze śmiercią im do twarzy. Jak nam wszystkim, prędzej czy później.
KF: Czyli co – “SFU” pokazuje, jak radzić sobie ze śmiercią?
MCH: Owszem. Przyzwyczaja nas też do bolesnej prawdy – tragedia śmierci nie wychodzi poza nas, nie dotyczy osób postronnych, inni mają głęboko w poważaniu Twój ból po stracie bliskiej osoby. Niektórzy czekają na Twoją śmierć, bo muszą wyżywić z niej rodzinę.
KF: A może to po prostu środowisko, które producent, reżyser i scenarzysta Alan Ball, zwyczajnie postanowił zmontować, bo uznał, iż będzie po prostu ciekawe?
MCH: Błąd. Nie ma tu nic przypadkowego. Serial od początku do końca konsekwentnie opowiada o śmierci, radzeniu sobie z nią na smutno i wesoło. W “American Beauty” Ball postawił na amerykańskie przedmieścia, chcąc pokazać ich dwulicowość i wartościową płyciznę. Jeśli chodzi o “SFU” - gdzie indziej, jak w domu pogrzebowym, można najsprawniej rozkładać tematykę śmierci na części pierwsze?
KF: Ale życie to nie tylko śmierć.
MCH: Życie jest ciągłym śmiertelnym zagrożeniem.
KF: Jest jednak wiele innych rzeczy w życiu. Życie samo w sobie, wyciskanie go do ostatniej kropli. Dorastanie, rodzina, dzieci, dylematy, proza dnia za dniem.
MCH: Wszystkim tym wszystkim też zajmuje się całe pięć sezonów serialu. Jest to fragment życia wszystkich bohaterów, z którym każdy w jakiś sposób może się utożsamić. Każdy człowiek jest kłębkiem zmartwień, wielkich i małych radości, szczęścia i smutków dnia codziennego. “SFU” ukazuje znakomity, starannie nakreślony profil swoich zwyczajnych-niezwyczajnych bohaterów. Przy krótkodystansowym poznaniu żadna z postaci nie sprawia wrażenia, jakby łączyło ją pokrewieństwo z rodziną Adamsów, co ze względu na “Fisher & Sons Funreal House” można z góry założyć. Przy dłuższym poznaniu okazuje się, że to sympatyczni, zwyczajni – żeby nie powiedzieć przeciętni – ludzie.
KF: Nie wszyscy ludzie są przeciętni. I nie wszyscy chcą śledzić los przeciętnych bohaterów.
MCH: Czekaj, no, zmierzam do czegoś. Szczerze wierzę, że historia każdego człowieka może być ukazana w sposób wciągający jak ruchome piaski. Kwestia dobrania proporcji, montażu poszczególnych fragmentów, scen z życia. Rodzina Fisherów nie różni się zbytnio od pierwszej lepszej familii – poza skoliozą psychiczną, jaką bez wątpienia pozostawił u nich ciężar rodzinnego interesu, zmagają się z takimi samymi problemami, co każdy inny człowiek. “SFU” mówi o tak wielu aspektach życia, rozterkach, rozczarowaniu i zaskoczeniu życiem, iż można uczciwie rzec, że jest obrazem o wszystkim. Ale nie w kategorii “o wszystkim i niczym”.
KF: Przeciętny widz po obejrzeniu jednego odcinka może odnieść inne wrażenie.
MCH: Tak samo jak obserwacja dnia z życia przeciętnego obywatela. Poranek, śniadanie, praca, dom, sen. Nudy. Jednak tam, gdzie światło nie dociera, czyli w głowie, tryby cały czas pracują, nawet kiedy wydaje nam się, że nie. Ciągle o czymś myślimy, coś nam zaprząta głowę. Marzymy o czymś. I pewnego dnia, często znienacka, robimy coś, czego nikt, łącznie z nami samymi, by się po nas nie spodziewał.
KF: Czyli już nie śmierć ujmuje w “SFU”?
MCH: Śmierć jest tematem przewodnim, jednak to, co chwyta za serducho, to jest to, co najpiękniejsze w życiu – po prostu ludzie. Nie sytuacje. Owszem, są też pojedyncze sceny, które emocjami wgniatają w fotel, jednak co najbardziej zdumiewa a “SFU” - to płynna, dla niewprawionego oka niewidzialna przemiana bohaterów. Zmiana nawyków i przyzwyczajeń, które ustalały życie oraz wiążące się z tym konsekwencje pokazane zostały w sposób wyrafinowany i precyzyjny. Wszystko wygląda tu wiarygodnie, konsekwentnie i precyzyjnie jak pod tarczą Rolexa.
KF: To znaczy?
MCH: Między pierwszym a ostatnim odcinkiem widz obserwuje ciągłe zmagania bohaterów ze swoimi pragnieniami. Wewnętrzne ja kontra wewnętrzne chciałbym-być ja. Wprowadzone w ich życie zmiany przebiegają płynnie, tygodniami, od czasu do czasu podsycane nagłymi impulsami. Jak w życiu.
KF: Niektórzy ludzie potrafią zmienić się z dnia na dzień.
MCH: O tak, i tego w “SFU” nie brakuje. Przykład: Rico Diaz, lojalny pracownik “Fisher & Sons”, po odziedziczeniu sporej sumy dolców stawia pod ścianą swoich pracodawców – Nate'a i Davida: albo zrobią z niego współwłaściciela albo on odchodzi, a podtrzymująca się nosem firma upada na psyk. Nate po stracie żony traci pewność siebie i popada w przedsionek obłędu. David po napadzie i otarciu się o śmierć zamienia się w neurotycznego paranoika. Claire Fisher po usunięciu ciąży spuszcza z tonu zamroczonego alkoholem i zielskiem wszechbuntu, a Ruth po rozpadzie kolejnego i kolejnego związku z facetem, którym musi się opiekować, prać jego skarpetki i gacie, nabiera wiary w siebie, staje się samodzielną kobietą, zdolną do życia bez mężczyzny u boku. I tak dalej, i tak dalej. Przykładów można mnożyć.
KF: Coś dołujące te przykłady.
MCH: Bo serial, oś jego fabuły i poboczne wątki, są głównie bolesne. Nostalgia, smutek, żal za niezrealizowanymi snami bądź gorzki zawód zrealizowanymi marzeniami. Przez całe “SFU” przewijają się litry łez, swoją drogą bardzo wiarygodne. Świetnym posunięciem było zatrudnienie w pierwszoplanowych rolach mało znanych aktorów, twarzy nieskojarzonych z innymi produkcjami. Kreacje dzięki temu zyskały +15 do wiarygodności.
KF: Słyszałeś o tym, że płacz w środowisku aktorskim uchodzi bardziej za sztuczkę, a nie umiejętność?
MCH: Nie mylmy sztuki ze sztuczką, proszę Cię. W ogóle, już nie tylko w przygnębiających scenach, ale ogólnie aktorstwo “SFU” jest pierwszorzędne. Losowo wybrany odcinek bije na głowę niejeden głośny melodramat puszczany nie tylko multipleksach, ale i podczas tak zwanych ambitnych seansów. Każdy aktor odgrywa swoją rolę wiarygodnie, żadna postać – z wyjątkiem pedantycznego, pretensjonalnego Arthura – nie wydaje się doklejona na siłę. I została kupiona przez widzów, czego dowodem była ich długotrwała obecność, a później – powroty. Daję gwarancję, że wszyscy pierwszoplanowi aktorzy po obejrzeniu “SFU” będą postrzegani przez pryzmat tego serialu.
KF: Brzmisz jak chodząca reklama.
MCH: Może. Warto promować rzeczy dobre, lepsze, najlepsze.
KF: Media jakoś nie przeżywały specjalnie premier nowych odcinków...
MCH: Bo “SFU” nie jest efektowny. Nie ma więźnia z wytatuowanym planem ucieczki, nie ma psychopatycznego mordercy-policjanta, brak zdolności nadprzyrodzonych, pościgów, bullet-time'a. Nie ma tu wizualnej uczty, do jakiej masowy widz przywyka coraz bardziej. “SFU” wymaga koncentracji, skupienia na każdym dialogu – w szczególności, kiedy bohaterowie rozmawiają z nieboszczykami. Wtedy każde zdanie uderza w sedno ich bolączek i zmartwień, często rozwiązywanych przy pomocy zmarłych, a czasami pozostawionych do samodzielnego rozgryzienia. To uczta intelektualno-emocjonalna, nie audiowizualna (choć niektóre rozwiązania tej kategorii samoistnie wywołują oklaski). Poważne życiowe – i co ważniejsze, wiarygodne – problemy przeplatają się tu z grą pozorów, żonglerką detalami, w których tkwi cały ten Diabeł.
KF: A mimo to, mało kto o tym serialu wspomina.
MCH: Najciekawiej mówią o nim ci, co dotrwali do jego finału. Widzów to on miał, i to oddanych i empatycznych. Słyszałeś kiedyś, by stado fanów jakiegokolwiek serialu w trakcie jego emisji wysyłało petycje do producentów, by scenarzyści oszczędzali bohaterów?
KF: Czy że co – że serial był aż za dobry?
MCH: W pewnym sensie tak. Choć, dla zachowania równowagi, można mu też wytknąć słabsze momenty. Drugi zakończył się przewidywalnym cliffhangerem, który swoje zwieńczenie rozegrał na początku trzeciego sezonu – ale już w sposób fenomenalny. Jednak im głębiej w sezon trzeci, tym częściej widza dopada znużenie i irytacja przyszytymi na siłę niektórymi postaciami. Mówię głównie o żonie Nate'a. Później obserwujemy emocjonalną stabilizację bohaterów, niszczącą budowane napięcie poprzednimi odcinkami. Rodzina Fisher'ów układa w końcu jako tako tetrisa ze swoich życiowych problemów, przez co osiadają emocje, pozostawiając tylko ciekawość, jak to się wszystko potoczy. Scenarzyści jednak przyspieszają pod koniec sezonu, by na początku czwartego zaserwować bombę emocjonalną. Nie da się uronić nie łzy w trakcie grzebania żony Nate'a, jeżeli widz dotarł aż tutaj. Potem jest już tylko lepiej.
KF: A potem?
MCH: A potem, drogi Kacprze, pozostaje już Finał.
KF: Finał? Z dużego F?
MCH: Tak jest, to ciężka sprawa. Z jednej strony zakończenie „SFU” to emocjonalna masakra, uczuciowy rollercoaster bez pasów bezpieczeństwa, który osoby wrażliwe może przyprawić o głęboką depresję. Z drugiej strony dla kogoś, kto naczytawszy się o ostatnich sześciu minutach serialu, oczekuje czegoś równie lub bardziej eksplozyjnego jak to miało miejsce w „American Beauty”, może poczuć zawód. Równie oczywistego i niehollywoodzkiego zakończenia nie można było wymyślić. Trzy ostatnie odcinki to nieustanne pasmo wzruszeń, istna eksplozja motywu przewodniego, który notabene pojawia się na początku prawie każdego odcinka (jak początek choroby pacjentów w „Dr. House”). Śmierć, śmierć, raz jeszcze śmierć. Przez wszystkie sezony widz obserwuje śmierć klientów zakładu „Fisher & Sons”, a na końcu <spoiler!> śmierć ich samych, po kolei, chronologicznie </spoiler!>. Alan Ball zostawia widzów sam na sam z bohaterami, by ci pierwsi patrzyli, jak ci drudzy odchodzą, umierają, gasną, jeden po drugim. Ten ze starości, ten w trakcie napadu, ten w wyniku zawału. Nie pozostawia żadnych złudzeń – wszyscy umrzemy.
KF: Czyli że ja też?
MCH: Memento mori. Kropka.


sobota, 8 stycznia 2011

Kłomino – miasto widmo

Opuszczone miasta to amerykańska specjalność. Często wystarczy wyłączenie ulicy biegnącej przez miasteczko z międzystanowego ruchu, by ludzie, którzy zarabiali na przejezdnych, wynosili się gdzie indziej, pozostawiając po sobie opuszczone domy. W Polsce na wyludnione wsie  najczęściej można trafić na terenach Bieszczad i Beskidów. Natomiast najbardziej znane miasto-widmo – Kłomino – znajduje się nieopodal Koszalina, bliżej Bornego Sulinowa, w zachodnio-pomorskim.


Miasto-obóz
Wybudowane w latach trzydziestych XX wieku Kłomino (wedy  Westwalenhof) zamieszkiwali ludzie z niemieckiego oddziału Służb Pracy. Z początkiem wojny miasto zostało całkowicie zmilitaryzowane na potrzeby obozu jenieckiego Oflag II D Gross-Born, w którym przebywał m.in. Leon Kurczowski (autor „Pierwszego dnia wolności”) i Stanisław Ryszard Dobrowolski (oficer Ludowego Wojska Polskiego) . Do 1945 roku do więzionych oficerów wojsk polskich dołączyli Rosjanie i Francuzi. Mimo wysokiego wskaźnika ucieczek jeńców to właśnie tutaj trafiło wielu powstańców warszawskich, a w obliczu zbliżającego się frontu Armii Czerwonej dowództwo zdecydowało o ewakuacji. Zaraz po wkroczeniu Rosjan do miasta obóz nadal pełnił swoją funkcję – tym razem jednak więziono w nim żołnierzy niemieckich. Od tego czasu miasto zaczęło się rozwijać. Nazwę zmieniono na Gródek, później na Kłomino, wybudowano bloki mieszkalne, sklepy, szkołę, szpital, nawet kino. Jednak ludność – około 5 tysięcy – powoli zaczęła maleć. Część budynków rozebrano na rzecz budowy Pałacu Kultury w Warszawie, a Rosjanie wracali do swojej ojczyzny, skutkiem czego na początku lat dziewięćdziesiątych miasto opustoszało całkowicie.  Pozostało tylko kilka rodzin, które z czasem także wyjechały, pozostawiając za sobą puste budynki. Szabrownicy szybko je splądrowali, wynosząc wszystko, co miało jakąś wartość.

Miasto-widmo
Dzisiaj Kłomino jest prawdziwą atrakcją turystyczną. Porośnięte trawą chodniki i uliczki, błąkające się bezdomne zwierzęta i niszczejące budynki dostarczają wrażeń niczym ukraińskie miasto Prypeć, czarna pamiątka po awarii elektrowni jądrowej w Czarnobylu.
Położone 12 kilometrów od Bornego Sulinowa, w leśnej, malowniczej okolicy, Kłomino ściąga turystów z całej Polski. Nieistniejące na wielu mapach miasto przyciąga mroczną, niespokojną atmosferą opuszczonego i zapomnianego przez ludzi miejsca, do którego nie prowadzą żadne znaki ani tablice. Jeszcze kilka lat temu taka wycieczka stanowiła nie lada atrakcję dla wyobraźni – porzucone talerze, sztućce, fragmenty gazet i ogłoszeń na ścianach przywoływały na myśl tutejsze zdarzenia z przeszłości. Niestety z roku na rok z Kłomina pozostaje coraz mniej – kolejne budynki i drogi wciąż są rozbierane – więc to ostatnia szansa dla każdego, kto chciałby je odwiedzić. Wszystkie plany zagospodarowania tego terenu legły w gruzach razem z kolejnymi budynkami na etapie rozmów o kosztach – a planowano wybudować tu między innymi miasteczko spokojnej starości. Wygląda zatem na to, iż niedługo, cegiełka za cegiełką, po Kłominie pozostanie tylko wspomnienie.

Fotografie pochodzą stąd.

piątek, 7 stycznia 2011

Kulig, czyli ognyska ze kiebasami, mmm!





Pogoda dobla. W śam raz na kulig, czyli ognyska ze kiebasami. Mam-pycha, mmm. Obcajcie priognoze pogoda z białostockiej TV Jard. Kiultura musi bić!


środa, 5 stycznia 2011

30 TON wspomnień.

W lutym '95 TVP2 wydało na świat jeden z niewielu najwspanialszych programów, jakie tylko można było sobie wyobrazić. Z zestawienia najlepiej sprzedających się albumów i ich radiowej popularności montowany był cotygodniowy zestaw „30 ton – lista, lista przebojów”. Przed spolszczonymi stacjami MTV i VIVA (wybrańcy bogów odbierali ich zagraniczne wersje przez satelitę) to właśnie Walter Chełstowski i jego ekipa ustalała, kogo będziemy słuchać. Dzisiaj to może wydać się śmieszne, ale wtedy ten półgodzinny program było jedynym źródłem informacji o tym, co dzieje się w muzycznym świecie. Do każdego odcinka zapraszano gwiazdę, która między zestawieniem notowań przebojów opowiadała o sobie, swojej muzyce, koncertach. Nienawidziłem ten program – i myślę, że nie byłem w tym odosobniony – za trzydziestosekundowe fragmenty swoich ulubionych utworów. Ale też uwielbialiśmy go za to. Gdzie indziej można było regularnie obejrzeć fragmenty „Jenny” Edyty Bartosiewicz, „Kiedy powiem sobie dość” ONA, „Don't Speak” No Doubt czy „Coś optymistycznego” grzecznej już Kasi Kowalskiej? Nigdzie. Jeśli miałeś szczęście – od czasu do czasu udało ci się na nie trafić w niemieckiej VIVA lub usłyszeć w radiu. A jeśli to był twój szczęśliwy dzień i miałeś jeszcze większe szczęście – w radioodbiorniku czekała przewinięta i gotowa do nagrania kaseta. Tak więc każdy chcący zaspokoić ssanie na muzykę, musiał czekać tydzień, a w nagrodę zamiast długotrwałej listy przebojów otrzymywał jej fragmenty. Muzyczne ochłapy. Ale i tak wszyscy się cieszyli, a ich marzenia stawały się jawą, kiedy ulubiony utwór dotarł na pierwsze miejsce – wtedy mogli na spokojnie obejrzeć go w całości. 

To właśnie tutaj, na pierwszym miejscu notowania listy przebojów „30 Ton” po raz pierwszy zmroziła mnie chłodna sceneria i trupioblada Madonna w klipie „Frozen”, a Cranberries poraziło obrazoburczym, smutnym teledyskiem „Zombie”.

„30 ton” poza źródłem czysto muzycznym było także świetnie wyprodukowane pod kątem informacyjnym. Podczas puszczania teledysków w chmurkach pojawiały się newsy o danej grupie – gdzie koncertuje, co się jej ostatnio przytrafiło, co powiedział lider na konferencji prasowej, czy będzie nowa płyta, jakie ploty wkoło niej krążą? Tak, tak – „30 Ton” było też swoistym Pudelkiem ery przedinternetowej. Ale zdecydowanie najbardziej wyrazistym, wpadającym w pamięć elementem „30 ton” jest Dariusz Odija. Przyjrzyjmy się jego funkcji przez pryzmat jednego z odcinków z września '97.

- Trzydzieści ton lista, lista – lista przebojów, od miejsca trzydziestego! Kayah, Ryszard Rynkowski (nowość na miejscu dwudziestym dziewiątym), Kasia i Kostek, Bellini, na dwudziestym szóstym nowość – Coolio, Eternal, Varius Manx, Meredith Brooks, Elektryczne Gitary, C Blocks, Just 5, Prodigy, Big Cyc, Maryla Rodowicz, K.A.S.A., Boney M. Tic Tac Toe, Edyta Bartosiewicz, Nana, Yaro. I pierwsza dziesiątka, Alexia, Big Day, Hanson, Edyta Bartosiewicz jeszcze raz, Backstreet Boys, Norbi, Hey i Przyjaciele, Kazik, Budka Suflera. Przypomnę nasz adres, Program Drugi Telewizji Polskiej, Trzydzieści Ton Lista Lista, dwa zera trzy dziewiątki, Warszawa, jot pe Woronicza siedemnaście. Od kilku już tygodni pierwsze miejsce listy przebojów Trzydzieści Ton okupuje duet Puff Daddy i Faith Evans. Nie inaczej jest dzisiaj. „I'll Be Missing You”, nasz numer jeden. Trzydzieści Ton, dziękujemy.

Tak w jego wykonaniu brzmiało podsumowanie każdego programu – szybkostrzelne sprawozdanie z listy przebojów, oznaczenie nowości, adres redakcji, potem numer pierwszy. Jednak żeby w pełni to podsumowanie usłyszeć, należało przez te kilka sekund mocno się skupić – prawie pozbawione przerw zdania z początku dla większości widzów były niezrozumiałe. Trzeba było spędzić kilka dobrych odcinków, by brzmiało to tak wyraźnie jak w powyższym akapicie.
Za pierwszym razem brzmiało to tak:
- Trzydzieścitonlistalistalistaprzebojów, od miejsca trzydziestego! KayahRyszardRynkowski(nowośćnamiejscudwudziestymdziewiątym)Kasia i KostekBellini, na dwudziestym szóstym nowość – Coolio,EternalVariusManxMeredithBrooksElektryczneGitaryCBlocksJust5ProdigyBigCycMaryla Rodowicz...
I tak dalej, i tak dalej.
Wszystko w nieco „brudnej”, stylistycznie neopunkowej oprawie graficznej tworzyło półgodzinny program muzyczny, o jakim dzisiejsze stacje MTV i VIVA ze swoimi gwiazdorskimi prezenterami mogą pomarzyć.

8 kwietnia w 2006 roku program „30 Ton” po wcześniejszym rzucaniu po ramówce, ustępowaniu miejsca nowym programom, został wyemitiowany po raz ostatni. Wcześniej zmieniano godziny i daty emisji, rzucano po całej ramówce, aż w końcu jak to w telewizji bywa, umarł śmiercią naturalną – brakiem zainteresowania. Tak króciutki i ubogi jak na standardy XXI wieku program, choć kultowy, nie mógł wytrzymać starcia z wszechobecnym internetem i spolszczonym, coraz bardziej miałkim MTV oraz VIVA.



wtorek, 4 stycznia 2011

Ciocia dobra rada

Pawlikowska w swojej W dżungli życia niebezpiecznie balansuje między zaślepioną wiarą w dobrą karmę a zestawem kilku dobrych rad dla tych, co w swoim życiu natrafili na mur z napisem "no hope".

Już na wstępie znana podróżniczka nie pozostawia złudzeń czytelnikom - to od nas, czytających jej słowa, zależy, jak nasze życie się potoczy. Wystawiając na światło dzienne przykłady z własnego życia Pawlikowska pokazuje, jak niewiele wystarczy - samoświadomość plus obdarta z lenistwa chęć - by wprowadzić w swoje życia diametralne zmiany. Wszystkie swoje przekonania i rady przeplata z flashbackami własnego życia, od wczesnego dzieciństwa poczynając, nawiązując tym sposobem szczery, empatyczny kontakt z czytelnikiem. Też byłam młoda, żyłam marzeniami i nie potrafiłam ich zrealizować. Autorka trafia w sedno swoich problemów, a czytelnik odkrywa, jeżeli jeszcze tego nie wiedział, iż głównie w jego gestii leży, by rozruszać swoje zastygłe kości i wziąć się za realizację siebie takiego, jakiego widziało się w dzieciństwie, zanim wpadło się we wnyki dorosłej rutyny.

Rady Beaty są jasne i przejrzyste, choć mocno ogólnikowe. Dość łatwo dojrzeć w nich luki, słabe strony, które można łatwo roztrzaskać młotkiem prozy życia. Umówmy się - nie każdy człowiek jest wyposażony w taką dawkę hurra optymizmu, nie każdemu uśmiecha się los, jak kilkakrotnie uśmiechnął się do Autorki (nie umniejszając jej innych podjętych działań wobec siebie) i nie każdemu wystarczy wiara w siebie jako paliwo do szukania szeroko pojętego szczęścia w życiu. I nie każdy miał możliwość wyjechania do dziczy, z dala od cywilizacyjnych problemów, by móc przy koncercie cykad i kakadu kontemplować stan swojej niespokojnej duszy.

Oczywiście, niektórym brak o wiele więcej niż Pawlikowskiej kilkadziesiąt lat temu, zanim rozpoczęła restrukturyzację własnego nieszczęsnego jestestwa, ale Autorka nigdzie nie zaznacza, iż jej rady staną się uniwersalną prawdą objawioną dla wszystkich i dla każdego. Całe W dżungli życia należy czytać jako wielki cudzysłów, coś pomiędzy poradnikiem a wskazówką, jeżeli chce się z tego wynieść konstruktywne wnioski i dopasować przytoczone rady do swoich problemów. Co pozytywne, Pawlikowska nie mydli oczu. Nic się nie zmienia od chwili postanowienia. Chęć to tylko pierwszy krok, pierwszy zakręt do pokonania. Należy potraktować go optymistycznie, bo sama chęć, nadzieja - to znak, iż jeszcze nie skostnieliśmy. Przynajmniej nie do szpiku. Ciągle tli się w nas nadzieja, a ta, jak pisał kto inny, umiera ostatnia. Niewymierność niektórych rad Pawlikowskiej do większości stosunków międzyludzkich potrafi jednak irytować. Jej wskazówki niebezpiecznie przekraczają niekiedy granicę manifestu do zdroworozsądkowego dbania przede wszystkim do siebie, wchodząc na terytorium samolubnego egoizmu. Ciężko sobie wyobrazić sytuację, w której zawsze odmawiamy pomocy znajomemu tylko dlatego, że teraz akurat mamy czas zarezerwowany dla siebie. Na takie zagrywki mogą pozwolić sobie ludzie, którzy osiągnęli pewną autonomię, a nie ludzie zawieszeni w psychologicznej próżni, nie potrafiący chwycić swojego życia za rogi - a właśnie do takich jest skierowana ta książka.

Beata Pawlikowska doświadczenie życiowe posiada, tego odmówić jej nie można. Jednak czytając W dżungli życia można fragmentami odnieść wrażenie, że tuż przed jej napisaniem wylądowała dopiero po raz pierwszy na naszej planecie, w społeczeństwie XXI wieku. Niekiedy jej credo "dobra energia wewnątrz przyciąga dobrą energię z zewnątrz" czytelnik może skwitować przewróconymi oczami, lecz książka jako całość jest dobrym drogowskazem dla każdego, kto poszukuje drogi sensu w swoim bezdrożnym życiu. Może i brzmi to górnolotnie, ale cała książka jest napisana w taki sposób.

Niemniej wszystko to udowadnia, iż poruszając temat podróżniczki Beaty Pawlikowskiej można swobodnie ominąć irytujące powiązania jej osoby z Wojciechem Od Pedziów Nie Biorę Cejrowskim.