niedziela, 9 stycznia 2011

Ze śmiercią im do twarzy

Michał Chmielewski: Okej, zacznę górnolotnie. “Six Feet Under” to serial o nas wszystkich.
Kacper Fejk: No nie wiem. Nie każdy wychował się w domu pogrzebowym, z jednym bratem gejem, drugim lekkoduchem, z matką typu control-freak, wściekłą na wszystko siostrą. No i bez ojca, który zginął w wypadku, jadąc firmowym karawanem. O ironio.
MCH: Poszerz perspektywę. Każdego z nas czeka wizyta w takim właśnie domu. Ciebie też. I czytelnika, który to czyta, także. Śmierć jest tematem przewodnim “SFU”, jego bohaterowie są z nią na Ty. Ze śmiercią im do twarzy. Jak nam wszystkim, prędzej czy później.
KF: Czyli co – “SFU” pokazuje, jak radzić sobie ze śmiercią?
MCH: Owszem. Przyzwyczaja nas też do bolesnej prawdy – tragedia śmierci nie wychodzi poza nas, nie dotyczy osób postronnych, inni mają głęboko w poważaniu Twój ból po stracie bliskiej osoby. Niektórzy czekają na Twoją śmierć, bo muszą wyżywić z niej rodzinę.
KF: A może to po prostu środowisko, które producent, reżyser i scenarzysta Alan Ball, zwyczajnie postanowił zmontować, bo uznał, iż będzie po prostu ciekawe?
MCH: Błąd. Nie ma tu nic przypadkowego. Serial od początku do końca konsekwentnie opowiada o śmierci, radzeniu sobie z nią na smutno i wesoło. W “American Beauty” Ball postawił na amerykańskie przedmieścia, chcąc pokazać ich dwulicowość i wartościową płyciznę. Jeśli chodzi o “SFU” - gdzie indziej, jak w domu pogrzebowym, można najsprawniej rozkładać tematykę śmierci na części pierwsze?
KF: Ale życie to nie tylko śmierć.
MCH: Życie jest ciągłym śmiertelnym zagrożeniem.
KF: Jest jednak wiele innych rzeczy w życiu. Życie samo w sobie, wyciskanie go do ostatniej kropli. Dorastanie, rodzina, dzieci, dylematy, proza dnia za dniem.
MCH: Wszystkim tym wszystkim też zajmuje się całe pięć sezonów serialu. Jest to fragment życia wszystkich bohaterów, z którym każdy w jakiś sposób może się utożsamić. Każdy człowiek jest kłębkiem zmartwień, wielkich i małych radości, szczęścia i smutków dnia codziennego. “SFU” ukazuje znakomity, starannie nakreślony profil swoich zwyczajnych-niezwyczajnych bohaterów. Przy krótkodystansowym poznaniu żadna z postaci nie sprawia wrażenia, jakby łączyło ją pokrewieństwo z rodziną Adamsów, co ze względu na “Fisher & Sons Funreal House” można z góry założyć. Przy dłuższym poznaniu okazuje się, że to sympatyczni, zwyczajni – żeby nie powiedzieć przeciętni – ludzie.
KF: Nie wszyscy ludzie są przeciętni. I nie wszyscy chcą śledzić los przeciętnych bohaterów.
MCH: Czekaj, no, zmierzam do czegoś. Szczerze wierzę, że historia każdego człowieka może być ukazana w sposób wciągający jak ruchome piaski. Kwestia dobrania proporcji, montażu poszczególnych fragmentów, scen z życia. Rodzina Fisherów nie różni się zbytnio od pierwszej lepszej familii – poza skoliozą psychiczną, jaką bez wątpienia pozostawił u nich ciężar rodzinnego interesu, zmagają się z takimi samymi problemami, co każdy inny człowiek. “SFU” mówi o tak wielu aspektach życia, rozterkach, rozczarowaniu i zaskoczeniu życiem, iż można uczciwie rzec, że jest obrazem o wszystkim. Ale nie w kategorii “o wszystkim i niczym”.
KF: Przeciętny widz po obejrzeniu jednego odcinka może odnieść inne wrażenie.
MCH: Tak samo jak obserwacja dnia z życia przeciętnego obywatela. Poranek, śniadanie, praca, dom, sen. Nudy. Jednak tam, gdzie światło nie dociera, czyli w głowie, tryby cały czas pracują, nawet kiedy wydaje nam się, że nie. Ciągle o czymś myślimy, coś nam zaprząta głowę. Marzymy o czymś. I pewnego dnia, często znienacka, robimy coś, czego nikt, łącznie z nami samymi, by się po nas nie spodziewał.
KF: Czyli już nie śmierć ujmuje w “SFU”?
MCH: Śmierć jest tematem przewodnim, jednak to, co chwyta za serducho, to jest to, co najpiękniejsze w życiu – po prostu ludzie. Nie sytuacje. Owszem, są też pojedyncze sceny, które emocjami wgniatają w fotel, jednak co najbardziej zdumiewa a “SFU” - to płynna, dla niewprawionego oka niewidzialna przemiana bohaterów. Zmiana nawyków i przyzwyczajeń, które ustalały życie oraz wiążące się z tym konsekwencje pokazane zostały w sposób wyrafinowany i precyzyjny. Wszystko wygląda tu wiarygodnie, konsekwentnie i precyzyjnie jak pod tarczą Rolexa.
KF: To znaczy?
MCH: Między pierwszym a ostatnim odcinkiem widz obserwuje ciągłe zmagania bohaterów ze swoimi pragnieniami. Wewnętrzne ja kontra wewnętrzne chciałbym-być ja. Wprowadzone w ich życie zmiany przebiegają płynnie, tygodniami, od czasu do czasu podsycane nagłymi impulsami. Jak w życiu.
KF: Niektórzy ludzie potrafią zmienić się z dnia na dzień.
MCH: O tak, i tego w “SFU” nie brakuje. Przykład: Rico Diaz, lojalny pracownik “Fisher & Sons”, po odziedziczeniu sporej sumy dolców stawia pod ścianą swoich pracodawców – Nate'a i Davida: albo zrobią z niego współwłaściciela albo on odchodzi, a podtrzymująca się nosem firma upada na psyk. Nate po stracie żony traci pewność siebie i popada w przedsionek obłędu. David po napadzie i otarciu się o śmierć zamienia się w neurotycznego paranoika. Claire Fisher po usunięciu ciąży spuszcza z tonu zamroczonego alkoholem i zielskiem wszechbuntu, a Ruth po rozpadzie kolejnego i kolejnego związku z facetem, którym musi się opiekować, prać jego skarpetki i gacie, nabiera wiary w siebie, staje się samodzielną kobietą, zdolną do życia bez mężczyzny u boku. I tak dalej, i tak dalej. Przykładów można mnożyć.
KF: Coś dołujące te przykłady.
MCH: Bo serial, oś jego fabuły i poboczne wątki, są głównie bolesne. Nostalgia, smutek, żal za niezrealizowanymi snami bądź gorzki zawód zrealizowanymi marzeniami. Przez całe “SFU” przewijają się litry łez, swoją drogą bardzo wiarygodne. Świetnym posunięciem było zatrudnienie w pierwszoplanowych rolach mało znanych aktorów, twarzy nieskojarzonych z innymi produkcjami. Kreacje dzięki temu zyskały +15 do wiarygodności.
KF: Słyszałeś o tym, że płacz w środowisku aktorskim uchodzi bardziej za sztuczkę, a nie umiejętność?
MCH: Nie mylmy sztuki ze sztuczką, proszę Cię. W ogóle, już nie tylko w przygnębiających scenach, ale ogólnie aktorstwo “SFU” jest pierwszorzędne. Losowo wybrany odcinek bije na głowę niejeden głośny melodramat puszczany nie tylko multipleksach, ale i podczas tak zwanych ambitnych seansów. Każdy aktor odgrywa swoją rolę wiarygodnie, żadna postać – z wyjątkiem pedantycznego, pretensjonalnego Arthura – nie wydaje się doklejona na siłę. I została kupiona przez widzów, czego dowodem była ich długotrwała obecność, a później – powroty. Daję gwarancję, że wszyscy pierwszoplanowi aktorzy po obejrzeniu “SFU” będą postrzegani przez pryzmat tego serialu.
KF: Brzmisz jak chodząca reklama.
MCH: Może. Warto promować rzeczy dobre, lepsze, najlepsze.
KF: Media jakoś nie przeżywały specjalnie premier nowych odcinków...
MCH: Bo “SFU” nie jest efektowny. Nie ma więźnia z wytatuowanym planem ucieczki, nie ma psychopatycznego mordercy-policjanta, brak zdolności nadprzyrodzonych, pościgów, bullet-time'a. Nie ma tu wizualnej uczty, do jakiej masowy widz przywyka coraz bardziej. “SFU” wymaga koncentracji, skupienia na każdym dialogu – w szczególności, kiedy bohaterowie rozmawiają z nieboszczykami. Wtedy każde zdanie uderza w sedno ich bolączek i zmartwień, często rozwiązywanych przy pomocy zmarłych, a czasami pozostawionych do samodzielnego rozgryzienia. To uczta intelektualno-emocjonalna, nie audiowizualna (choć niektóre rozwiązania tej kategorii samoistnie wywołują oklaski). Poważne życiowe – i co ważniejsze, wiarygodne – problemy przeplatają się tu z grą pozorów, żonglerką detalami, w których tkwi cały ten Diabeł.
KF: A mimo to, mało kto o tym serialu wspomina.
MCH: Najciekawiej mówią o nim ci, co dotrwali do jego finału. Widzów to on miał, i to oddanych i empatycznych. Słyszałeś kiedyś, by stado fanów jakiegokolwiek serialu w trakcie jego emisji wysyłało petycje do producentów, by scenarzyści oszczędzali bohaterów?
KF: Czy że co – że serial był aż za dobry?
MCH: W pewnym sensie tak. Choć, dla zachowania równowagi, można mu też wytknąć słabsze momenty. Drugi zakończył się przewidywalnym cliffhangerem, który swoje zwieńczenie rozegrał na początku trzeciego sezonu – ale już w sposób fenomenalny. Jednak im głębiej w sezon trzeci, tym częściej widza dopada znużenie i irytacja przyszytymi na siłę niektórymi postaciami. Mówię głównie o żonie Nate'a. Później obserwujemy emocjonalną stabilizację bohaterów, niszczącą budowane napięcie poprzednimi odcinkami. Rodzina Fisher'ów układa w końcu jako tako tetrisa ze swoich życiowych problemów, przez co osiadają emocje, pozostawiając tylko ciekawość, jak to się wszystko potoczy. Scenarzyści jednak przyspieszają pod koniec sezonu, by na początku czwartego zaserwować bombę emocjonalną. Nie da się uronić nie łzy w trakcie grzebania żony Nate'a, jeżeli widz dotarł aż tutaj. Potem jest już tylko lepiej.
KF: A potem?
MCH: A potem, drogi Kacprze, pozostaje już Finał.
KF: Finał? Z dużego F?
MCH: Tak jest, to ciężka sprawa. Z jednej strony zakończenie „SFU” to emocjonalna masakra, uczuciowy rollercoaster bez pasów bezpieczeństwa, który osoby wrażliwe może przyprawić o głęboką depresję. Z drugiej strony dla kogoś, kto naczytawszy się o ostatnich sześciu minutach serialu, oczekuje czegoś równie lub bardziej eksplozyjnego jak to miało miejsce w „American Beauty”, może poczuć zawód. Równie oczywistego i niehollywoodzkiego zakończenia nie można było wymyślić. Trzy ostatnie odcinki to nieustanne pasmo wzruszeń, istna eksplozja motywu przewodniego, który notabene pojawia się na początku prawie każdego odcinka (jak początek choroby pacjentów w „Dr. House”). Śmierć, śmierć, raz jeszcze śmierć. Przez wszystkie sezony widz obserwuje śmierć klientów zakładu „Fisher & Sons”, a na końcu <spoiler!> śmierć ich samych, po kolei, chronologicznie </spoiler!>. Alan Ball zostawia widzów sam na sam z bohaterami, by ci pierwsi patrzyli, jak ci drudzy odchodzą, umierają, gasną, jeden po drugim. Ten ze starości, ten w trakcie napadu, ten w wyniku zawału. Nie pozostawia żadnych złudzeń – wszyscy umrzemy.
KF: Czyli że ja też?
MCH: Memento mori. Kropka.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz