piątek, 21 stycznia 2011

Lata '90 wracają!

Właśnie postawiłem ostatnią kropkę głównej części większego projektu, nad którym pracowałem - ogarnięcie całej dekady złotych lat '90. Be proud. Jej fragmenty, które pewnie i tak już znacie, znajdziecie tutaj. Później pozostanie mi - i przede wszystkim WAM - trzymanie kciuków za jej wydanie.



wtorek, 18 stycznia 2011

Wywoływanie duchów mistrza grozy

Dlaczego Stephen King, wirtuoz współczesnego horroru, pisze akurat o horrorach? Próbuję odpowiedzieć na to pytanie pod tym oto linkiem.


A tu świetne promo jego ostatnio wydanej książki - "Pod kopułą":



piątek, 14 stycznia 2011

Zabójstwo w 'Amoku'

Autor "Amoku" podobno ukończył
kontynuację - w więzieniu.
Pisarz brutalnie morduje kochanka swojej żony. Po kilku latach bezkarności policjanci wpadają na trop, który doprowadza ich do jego debiutanckiej książki. Znajduje się w niej opis tej zbrodni. Nowy scenariusz "Nagiego Instynktu"? Nie – to "Amok" i demoniczny Krystian Bala.

"Amok", umieszczany w księgarniach na wyższych półkach, żeby nie trafił w ręce dzieciaków, to historia Chrisa, alter ego autora Krystiana Bali. Bohater, zdehumanizowany intelektualista, zalicza przypadkowo spotkane kobiety w pubach i chleje na umór niczym Bukowski w wersji glamour – ot, i cała fabuła. Prosta jak konstrukcja gwoździa, bo i nie o nią tu chodzi, co widać już po pierwszych stronach. Cały "Amok" to długa, do przesady metaforyczna spowiedź Chrisa ze swojego toksycznego światopoglądu oraz obfite w szczegóły, również schowane za metaforami, opisy scen łóżkowych (tylko dla nich wydawca zdecydował się ją wypuścić na rynek). Sama opowieść wydaje się tylko pretekstem – jej elementów jest tu najmniej. W końcu nie bez kozery książka przez cały czas po jej wydaniu nie odnosiła sukcesu. Docelowy skandal, na jaki liczył Bala, nie wypalił. Nic dziwnego. Relacje z dziesiątek orgazmów i przekombinowane refleksje ciągną się jak rozgrzane toffi, usypiają i zwyczajnie nużą. Ale też na niezdrowy sposób wciągają. Dlaczego niezdrowy? Bo pewne fragmenty dotyczą jednej z najgłośniejszych spraw sądowych ostatnich lat, a między rozdziałami możemy zajrzeć w umysł jej głównego bohatera, który przez kilka lat grał na nosie wrocławskiej policji.

Rok 2000, Dariusz Janiszewski wychodzi z budynku, w którym znajduje się jego agencja reklamowa. Przepada jak kamień w wodę i to dosłownie, bo dopiero po miesiącu na jego dryfujące w Odrze ciało trafiają przypadkowi rybacy. Z braku konkretnych poszlak sprawa trafia do programu telewizyjnego "997", by po roku zostać umorzoną. Mijają trzy lata, Bala podróżuje po Europie i Azji, a w magazynie wrocławskiego posterunku akta sprawy przygniata coraz grubsza warstwa kurzu. Tymczasem jeden z policjantów przeglądając witryny Allegro przypadkowo trafia na Nokię 3210, która należała do ofiary. Wystawił ją użytkownik Chris_B (7). Krystian Bala. Kilka kliknięć dalej okazuje się, że jest on autorem medialnie niewydarzonej książki. I się zaczęło.

Śledztwo rusza z kopyta. Telefon – jeden z głównych tropów – doprowadza automatycznie do "Amoku", który okazuje się jednym wielkim portretem psychologicznym Bali. Ponadprzeciętnie inteligentny, cwany, spokojny, opanowany, apodyktyczny – takiego bohatera książki poznają policjanci z dochodzeniówki i to z nim będą musieli niedługo zmierzyć się face to face. Bala, nieświadomy tego, że został namierzony, odwiedza co jakiś czas stronę internetową wrocławskiej policji i programu "997", by sprawdzić, jak przebiega śledztwo. Robi to z kraju, w którym aktualnie przebywa, co odnotowuje skrupulatnie zespół zajmujący się jego osobą, studiujący też fragmenty "Amoku". Na jaw wychodzi ponadto historia chorobliwej zazdrości Bali o swoją żonę, z którą Janiszewski spotykał się od jakiegoś czasu. Materiał dowodowy zmienia się w logiczny i spójny ciąg, kończący się na autorze "Amoku". Kiedy ten wraca do Polski, zostaje zatrzymany. Zaczyna się druga runda.

Demoniczny Bala we własnej osobie.
Po wielogodzinnych przesłuchań policjanci są pod wrażeniem inteligencji Krystiana Bali. Próbuje mącić im w głowach, jest opanowany, udziela wymijających odpowiedzi, stara się manipulować testem na wariografie. W tym wszystkim jednak nie udaje mu się odeprzeć zarzutów. Tylko raz przyznaje się do winy, złamany i zmęczony psychicznym naciskiem. Gdy dostaje uproszoną szklankę wody oraz protokół z przyznaniem się do winy, nie podpisuje go. Od tej pory konsekwentnie zaprzecza, że miał jakikolwiek związek ze sprawą, tak w pokoju przesłuchań, jak i na sali sądowej. Wyrok: 25 lat za kratkami, z możliwością ubiegania się o zwolnienie po 20. Media śledzą każdy krok procesu, niemal stawiając pomnik jego osobie, co piętnuje rodzina ofiary. Po apelacji, licznych odwołaniach i wniosku o kasację Bala za każdym razem zostaje z powrotem odsyłany do celi.

Tymczasem "Amok" zostaje wycofany z wydawniczego obiegu, a każdy, kto chce posmakować jego pornograficzno-intelektualnej degrengolady krąży między antykwariatami i aukcjami internetowymi. Nawet komputerowy PDF książki przez dłuższy czas rozdawany jest za opłatą. Dopiero później ktoś lituje się nad setkami próśb na forach i puszcza ją w darmowy obieg. Sama książka osiąga na Allegro cenę rzędu 400 złotych i jest opisywana jako niespotykany kryminał, choć z kryminałem nie ma nic wspólnego. Rozczarowanie lekturą przychodzi po pierwszych rozdziałach – obsceniczność dla samej obsceniczności, kreowanie animalistycznych popędów seksualnych na superskandal i enigmatyczne, zawiłe teorie narcystycznego Chrisa dla wielu komentujących ją czytelników jawi się tylko wyrafinowanym grafomaństwem zepsutego pseudo-intelektualisty mordercy.

Będzie film! – ogłosiły internetowe serwisy. Sprawą miał się interesować sam Roman Polański, a scenariusz już opracowywał Jeremy Brock. Asystentka Polańskiego sprawę zdementowała, przy czym zaznaczyła, iż reżyser chętnie zerknie na scenariusz.

Koniec? Niekoniecznie. Krystian Bala kiedy tylko może, odwołuje się od wyroku, ciągle zaznaczając, że jest całkowicie niewinny, a wyrok kwituje jako łajdactwo, bo tak można nazwać wmówienie rodzinie pokrzywdzonego, że miałem coś wspólnego z tą sprawą. Na jego niekorzyść przemawia wiecznie zimne spojrzenie, cyniczny uśmieszek podczas ogłaszania 25-letniego wyroku, całkowity brak nawet śladowych oznak skruchy. Co dalej z "Amokiem"? Co jakiś czas można upolować go na Allegro za cenę dziesięciokrotnie wyższą niż podczas premiery. Tymczasem, w więzieniu, Krystian Bala ukończył drugą część historii Chrisa zapowiadając ją jako jeszcze większy skandal.

Obciążające cytaty z "Amoku":
"Wyciągnąłem spod łóżka nóż i sznur, jak wyciąga się obrazkową historyjkę dla dzieci, by uśpić je bredniami o tym, co za lasem i za górami. Zacząłem rozwijać fabułę sznura i dla uczynienia jej bardziej interesującą wiązałem pętlę."

"Zacisnąłem z całej siły pętlę. Przytrzymując wierzgającą Mary jedną ręką, drugą wbiłem jej nóż powyżej lewej piersi (…). Za siedmioma lasami, za siedmioma górami porzucam sznur odcięty od szyi Mary. Japoński nóż sprzedaję na internetowej aukcji."

"I co ja teraz zrobię? Jak mam wyprosić cię z mojego domu? Porąbać cię i schować w pustej zamrażarce? Nie, to zdarzyło się w Tokio. Wynosić na raty, fragmentami dokarmiać bezdomne psy, spalić, wrzucić do rzeki, zakopać, zjeść…?"

czwartek, 13 stycznia 2011

Droga Mleczna z perspektywy trzeciej planety od słońca


Trochę cierpliwości, miejscówka daleko poza miastem i kamerka - tyle wystarczy, by zobaczyć jacy mali jesteśmy wobec Drogi Mlecznej.

niedziela, 9 stycznia 2011

Ze śmiercią im do twarzy

Michał Chmielewski: Okej, zacznę górnolotnie. “Six Feet Under” to serial o nas wszystkich.
Kacper Fejk: No nie wiem. Nie każdy wychował się w domu pogrzebowym, z jednym bratem gejem, drugim lekkoduchem, z matką typu control-freak, wściekłą na wszystko siostrą. No i bez ojca, który zginął w wypadku, jadąc firmowym karawanem. O ironio.
MCH: Poszerz perspektywę. Każdego z nas czeka wizyta w takim właśnie domu. Ciebie też. I czytelnika, który to czyta, także. Śmierć jest tematem przewodnim “SFU”, jego bohaterowie są z nią na Ty. Ze śmiercią im do twarzy. Jak nam wszystkim, prędzej czy później.
KF: Czyli co – “SFU” pokazuje, jak radzić sobie ze śmiercią?
MCH: Owszem. Przyzwyczaja nas też do bolesnej prawdy – tragedia śmierci nie wychodzi poza nas, nie dotyczy osób postronnych, inni mają głęboko w poważaniu Twój ból po stracie bliskiej osoby. Niektórzy czekają na Twoją śmierć, bo muszą wyżywić z niej rodzinę.
KF: A może to po prostu środowisko, które producent, reżyser i scenarzysta Alan Ball, zwyczajnie postanowił zmontować, bo uznał, iż będzie po prostu ciekawe?
MCH: Błąd. Nie ma tu nic przypadkowego. Serial od początku do końca konsekwentnie opowiada o śmierci, radzeniu sobie z nią na smutno i wesoło. W “American Beauty” Ball postawił na amerykańskie przedmieścia, chcąc pokazać ich dwulicowość i wartościową płyciznę. Jeśli chodzi o “SFU” - gdzie indziej, jak w domu pogrzebowym, można najsprawniej rozkładać tematykę śmierci na części pierwsze?
KF: Ale życie to nie tylko śmierć.
MCH: Życie jest ciągłym śmiertelnym zagrożeniem.
KF: Jest jednak wiele innych rzeczy w życiu. Życie samo w sobie, wyciskanie go do ostatniej kropli. Dorastanie, rodzina, dzieci, dylematy, proza dnia za dniem.
MCH: Wszystkim tym wszystkim też zajmuje się całe pięć sezonów serialu. Jest to fragment życia wszystkich bohaterów, z którym każdy w jakiś sposób może się utożsamić. Każdy człowiek jest kłębkiem zmartwień, wielkich i małych radości, szczęścia i smutków dnia codziennego. “SFU” ukazuje znakomity, starannie nakreślony profil swoich zwyczajnych-niezwyczajnych bohaterów. Przy krótkodystansowym poznaniu żadna z postaci nie sprawia wrażenia, jakby łączyło ją pokrewieństwo z rodziną Adamsów, co ze względu na “Fisher & Sons Funreal House” można z góry założyć. Przy dłuższym poznaniu okazuje się, że to sympatyczni, zwyczajni – żeby nie powiedzieć przeciętni – ludzie.
KF: Nie wszyscy ludzie są przeciętni. I nie wszyscy chcą śledzić los przeciętnych bohaterów.
MCH: Czekaj, no, zmierzam do czegoś. Szczerze wierzę, że historia każdego człowieka może być ukazana w sposób wciągający jak ruchome piaski. Kwestia dobrania proporcji, montażu poszczególnych fragmentów, scen z życia. Rodzina Fisherów nie różni się zbytnio od pierwszej lepszej familii – poza skoliozą psychiczną, jaką bez wątpienia pozostawił u nich ciężar rodzinnego interesu, zmagają się z takimi samymi problemami, co każdy inny człowiek. “SFU” mówi o tak wielu aspektach życia, rozterkach, rozczarowaniu i zaskoczeniu życiem, iż można uczciwie rzec, że jest obrazem o wszystkim. Ale nie w kategorii “o wszystkim i niczym”.
KF: Przeciętny widz po obejrzeniu jednego odcinka może odnieść inne wrażenie.
MCH: Tak samo jak obserwacja dnia z życia przeciętnego obywatela. Poranek, śniadanie, praca, dom, sen. Nudy. Jednak tam, gdzie światło nie dociera, czyli w głowie, tryby cały czas pracują, nawet kiedy wydaje nam się, że nie. Ciągle o czymś myślimy, coś nam zaprząta głowę. Marzymy o czymś. I pewnego dnia, często znienacka, robimy coś, czego nikt, łącznie z nami samymi, by się po nas nie spodziewał.
KF: Czyli już nie śmierć ujmuje w “SFU”?
MCH: Śmierć jest tematem przewodnim, jednak to, co chwyta za serducho, to jest to, co najpiękniejsze w życiu – po prostu ludzie. Nie sytuacje. Owszem, są też pojedyncze sceny, które emocjami wgniatają w fotel, jednak co najbardziej zdumiewa a “SFU” - to płynna, dla niewprawionego oka niewidzialna przemiana bohaterów. Zmiana nawyków i przyzwyczajeń, które ustalały życie oraz wiążące się z tym konsekwencje pokazane zostały w sposób wyrafinowany i precyzyjny. Wszystko wygląda tu wiarygodnie, konsekwentnie i precyzyjnie jak pod tarczą Rolexa.
KF: To znaczy?
MCH: Między pierwszym a ostatnim odcinkiem widz obserwuje ciągłe zmagania bohaterów ze swoimi pragnieniami. Wewnętrzne ja kontra wewnętrzne chciałbym-być ja. Wprowadzone w ich życie zmiany przebiegają płynnie, tygodniami, od czasu do czasu podsycane nagłymi impulsami. Jak w życiu.
KF: Niektórzy ludzie potrafią zmienić się z dnia na dzień.
MCH: O tak, i tego w “SFU” nie brakuje. Przykład: Rico Diaz, lojalny pracownik “Fisher & Sons”, po odziedziczeniu sporej sumy dolców stawia pod ścianą swoich pracodawców – Nate'a i Davida: albo zrobią z niego współwłaściciela albo on odchodzi, a podtrzymująca się nosem firma upada na psyk. Nate po stracie żony traci pewność siebie i popada w przedsionek obłędu. David po napadzie i otarciu się o śmierć zamienia się w neurotycznego paranoika. Claire Fisher po usunięciu ciąży spuszcza z tonu zamroczonego alkoholem i zielskiem wszechbuntu, a Ruth po rozpadzie kolejnego i kolejnego związku z facetem, którym musi się opiekować, prać jego skarpetki i gacie, nabiera wiary w siebie, staje się samodzielną kobietą, zdolną do życia bez mężczyzny u boku. I tak dalej, i tak dalej. Przykładów można mnożyć.
KF: Coś dołujące te przykłady.
MCH: Bo serial, oś jego fabuły i poboczne wątki, są głównie bolesne. Nostalgia, smutek, żal za niezrealizowanymi snami bądź gorzki zawód zrealizowanymi marzeniami. Przez całe “SFU” przewijają się litry łez, swoją drogą bardzo wiarygodne. Świetnym posunięciem było zatrudnienie w pierwszoplanowych rolach mało znanych aktorów, twarzy nieskojarzonych z innymi produkcjami. Kreacje dzięki temu zyskały +15 do wiarygodności.
KF: Słyszałeś o tym, że płacz w środowisku aktorskim uchodzi bardziej za sztuczkę, a nie umiejętność?
MCH: Nie mylmy sztuki ze sztuczką, proszę Cię. W ogóle, już nie tylko w przygnębiających scenach, ale ogólnie aktorstwo “SFU” jest pierwszorzędne. Losowo wybrany odcinek bije na głowę niejeden głośny melodramat puszczany nie tylko multipleksach, ale i podczas tak zwanych ambitnych seansów. Każdy aktor odgrywa swoją rolę wiarygodnie, żadna postać – z wyjątkiem pedantycznego, pretensjonalnego Arthura – nie wydaje się doklejona na siłę. I została kupiona przez widzów, czego dowodem była ich długotrwała obecność, a później – powroty. Daję gwarancję, że wszyscy pierwszoplanowi aktorzy po obejrzeniu “SFU” będą postrzegani przez pryzmat tego serialu.
KF: Brzmisz jak chodząca reklama.
MCH: Może. Warto promować rzeczy dobre, lepsze, najlepsze.
KF: Media jakoś nie przeżywały specjalnie premier nowych odcinków...
MCH: Bo “SFU” nie jest efektowny. Nie ma więźnia z wytatuowanym planem ucieczki, nie ma psychopatycznego mordercy-policjanta, brak zdolności nadprzyrodzonych, pościgów, bullet-time'a. Nie ma tu wizualnej uczty, do jakiej masowy widz przywyka coraz bardziej. “SFU” wymaga koncentracji, skupienia na każdym dialogu – w szczególności, kiedy bohaterowie rozmawiają z nieboszczykami. Wtedy każde zdanie uderza w sedno ich bolączek i zmartwień, często rozwiązywanych przy pomocy zmarłych, a czasami pozostawionych do samodzielnego rozgryzienia. To uczta intelektualno-emocjonalna, nie audiowizualna (choć niektóre rozwiązania tej kategorii samoistnie wywołują oklaski). Poważne życiowe – i co ważniejsze, wiarygodne – problemy przeplatają się tu z grą pozorów, żonglerką detalami, w których tkwi cały ten Diabeł.
KF: A mimo to, mało kto o tym serialu wspomina.
MCH: Najciekawiej mówią o nim ci, co dotrwali do jego finału. Widzów to on miał, i to oddanych i empatycznych. Słyszałeś kiedyś, by stado fanów jakiegokolwiek serialu w trakcie jego emisji wysyłało petycje do producentów, by scenarzyści oszczędzali bohaterów?
KF: Czy że co – że serial był aż za dobry?
MCH: W pewnym sensie tak. Choć, dla zachowania równowagi, można mu też wytknąć słabsze momenty. Drugi zakończył się przewidywalnym cliffhangerem, który swoje zwieńczenie rozegrał na początku trzeciego sezonu – ale już w sposób fenomenalny. Jednak im głębiej w sezon trzeci, tym częściej widza dopada znużenie i irytacja przyszytymi na siłę niektórymi postaciami. Mówię głównie o żonie Nate'a. Później obserwujemy emocjonalną stabilizację bohaterów, niszczącą budowane napięcie poprzednimi odcinkami. Rodzina Fisher'ów układa w końcu jako tako tetrisa ze swoich życiowych problemów, przez co osiadają emocje, pozostawiając tylko ciekawość, jak to się wszystko potoczy. Scenarzyści jednak przyspieszają pod koniec sezonu, by na początku czwartego zaserwować bombę emocjonalną. Nie da się uronić nie łzy w trakcie grzebania żony Nate'a, jeżeli widz dotarł aż tutaj. Potem jest już tylko lepiej.
KF: A potem?
MCH: A potem, drogi Kacprze, pozostaje już Finał.
KF: Finał? Z dużego F?
MCH: Tak jest, to ciężka sprawa. Z jednej strony zakończenie „SFU” to emocjonalna masakra, uczuciowy rollercoaster bez pasów bezpieczeństwa, który osoby wrażliwe może przyprawić o głęboką depresję. Z drugiej strony dla kogoś, kto naczytawszy się o ostatnich sześciu minutach serialu, oczekuje czegoś równie lub bardziej eksplozyjnego jak to miało miejsce w „American Beauty”, może poczuć zawód. Równie oczywistego i niehollywoodzkiego zakończenia nie można było wymyślić. Trzy ostatnie odcinki to nieustanne pasmo wzruszeń, istna eksplozja motywu przewodniego, który notabene pojawia się na początku prawie każdego odcinka (jak początek choroby pacjentów w „Dr. House”). Śmierć, śmierć, raz jeszcze śmierć. Przez wszystkie sezony widz obserwuje śmierć klientów zakładu „Fisher & Sons”, a na końcu <spoiler!> śmierć ich samych, po kolei, chronologicznie </spoiler!>. Alan Ball zostawia widzów sam na sam z bohaterami, by ci pierwsi patrzyli, jak ci drudzy odchodzą, umierają, gasną, jeden po drugim. Ten ze starości, ten w trakcie napadu, ten w wyniku zawału. Nie pozostawia żadnych złudzeń – wszyscy umrzemy.
KF: Czyli że ja też?
MCH: Memento mori. Kropka.


sobota, 8 stycznia 2011

Kłomino – miasto widmo

Opuszczone miasta to amerykańska specjalność. Często wystarczy wyłączenie ulicy biegnącej przez miasteczko z międzystanowego ruchu, by ludzie, którzy zarabiali na przejezdnych, wynosili się gdzie indziej, pozostawiając po sobie opuszczone domy. W Polsce na wyludnione wsie  najczęściej można trafić na terenach Bieszczad i Beskidów. Natomiast najbardziej znane miasto-widmo – Kłomino – znajduje się nieopodal Koszalina, bliżej Bornego Sulinowa, w zachodnio-pomorskim.


Miasto-obóz
Wybudowane w latach trzydziestych XX wieku Kłomino (wedy  Westwalenhof) zamieszkiwali ludzie z niemieckiego oddziału Służb Pracy. Z początkiem wojny miasto zostało całkowicie zmilitaryzowane na potrzeby obozu jenieckiego Oflag II D Gross-Born, w którym przebywał m.in. Leon Kurczowski (autor „Pierwszego dnia wolności”) i Stanisław Ryszard Dobrowolski (oficer Ludowego Wojska Polskiego) . Do 1945 roku do więzionych oficerów wojsk polskich dołączyli Rosjanie i Francuzi. Mimo wysokiego wskaźnika ucieczek jeńców to właśnie tutaj trafiło wielu powstańców warszawskich, a w obliczu zbliżającego się frontu Armii Czerwonej dowództwo zdecydowało o ewakuacji. Zaraz po wkroczeniu Rosjan do miasta obóz nadal pełnił swoją funkcję – tym razem jednak więziono w nim żołnierzy niemieckich. Od tego czasu miasto zaczęło się rozwijać. Nazwę zmieniono na Gródek, później na Kłomino, wybudowano bloki mieszkalne, sklepy, szkołę, szpital, nawet kino. Jednak ludność – około 5 tysięcy – powoli zaczęła maleć. Część budynków rozebrano na rzecz budowy Pałacu Kultury w Warszawie, a Rosjanie wracali do swojej ojczyzny, skutkiem czego na początku lat dziewięćdziesiątych miasto opustoszało całkowicie.  Pozostało tylko kilka rodzin, które z czasem także wyjechały, pozostawiając za sobą puste budynki. Szabrownicy szybko je splądrowali, wynosząc wszystko, co miało jakąś wartość.

Miasto-widmo
Dzisiaj Kłomino jest prawdziwą atrakcją turystyczną. Porośnięte trawą chodniki i uliczki, błąkające się bezdomne zwierzęta i niszczejące budynki dostarczają wrażeń niczym ukraińskie miasto Prypeć, czarna pamiątka po awarii elektrowni jądrowej w Czarnobylu.
Położone 12 kilometrów od Bornego Sulinowa, w leśnej, malowniczej okolicy, Kłomino ściąga turystów z całej Polski. Nieistniejące na wielu mapach miasto przyciąga mroczną, niespokojną atmosferą opuszczonego i zapomnianego przez ludzi miejsca, do którego nie prowadzą żadne znaki ani tablice. Jeszcze kilka lat temu taka wycieczka stanowiła nie lada atrakcję dla wyobraźni – porzucone talerze, sztućce, fragmenty gazet i ogłoszeń na ścianach przywoływały na myśl tutejsze zdarzenia z przeszłości. Niestety z roku na rok z Kłomina pozostaje coraz mniej – kolejne budynki i drogi wciąż są rozbierane – więc to ostatnia szansa dla każdego, kto chciałby je odwiedzić. Wszystkie plany zagospodarowania tego terenu legły w gruzach razem z kolejnymi budynkami na etapie rozmów o kosztach – a planowano wybudować tu między innymi miasteczko spokojnej starości. Wygląda zatem na to, iż niedługo, cegiełka za cegiełką, po Kłominie pozostanie tylko wspomnienie.

Fotografie pochodzą stąd.

piątek, 7 stycznia 2011

Kulig, czyli ognyska ze kiebasami, mmm!





Pogoda dobla. W śam raz na kulig, czyli ognyska ze kiebasami. Mam-pycha, mmm. Obcajcie priognoze pogoda z białostockiej TV Jard. Kiultura musi bić!


środa, 5 stycznia 2011

30 TON wspomnień.

W lutym '95 TVP2 wydało na świat jeden z niewielu najwspanialszych programów, jakie tylko można było sobie wyobrazić. Z zestawienia najlepiej sprzedających się albumów i ich radiowej popularności montowany był cotygodniowy zestaw „30 ton – lista, lista przebojów”. Przed spolszczonymi stacjami MTV i VIVA (wybrańcy bogów odbierali ich zagraniczne wersje przez satelitę) to właśnie Walter Chełstowski i jego ekipa ustalała, kogo będziemy słuchać. Dzisiaj to może wydać się śmieszne, ale wtedy ten półgodzinny program było jedynym źródłem informacji o tym, co dzieje się w muzycznym świecie. Do każdego odcinka zapraszano gwiazdę, która między zestawieniem notowań przebojów opowiadała o sobie, swojej muzyce, koncertach. Nienawidziłem ten program – i myślę, że nie byłem w tym odosobniony – za trzydziestosekundowe fragmenty swoich ulubionych utworów. Ale też uwielbialiśmy go za to. Gdzie indziej można było regularnie obejrzeć fragmenty „Jenny” Edyty Bartosiewicz, „Kiedy powiem sobie dość” ONA, „Don't Speak” No Doubt czy „Coś optymistycznego” grzecznej już Kasi Kowalskiej? Nigdzie. Jeśli miałeś szczęście – od czasu do czasu udało ci się na nie trafić w niemieckiej VIVA lub usłyszeć w radiu. A jeśli to był twój szczęśliwy dzień i miałeś jeszcze większe szczęście – w radioodbiorniku czekała przewinięta i gotowa do nagrania kaseta. Tak więc każdy chcący zaspokoić ssanie na muzykę, musiał czekać tydzień, a w nagrodę zamiast długotrwałej listy przebojów otrzymywał jej fragmenty. Muzyczne ochłapy. Ale i tak wszyscy się cieszyli, a ich marzenia stawały się jawą, kiedy ulubiony utwór dotarł na pierwsze miejsce – wtedy mogli na spokojnie obejrzeć go w całości. 

To właśnie tutaj, na pierwszym miejscu notowania listy przebojów „30 Ton” po raz pierwszy zmroziła mnie chłodna sceneria i trupioblada Madonna w klipie „Frozen”, a Cranberries poraziło obrazoburczym, smutnym teledyskiem „Zombie”.

„30 ton” poza źródłem czysto muzycznym było także świetnie wyprodukowane pod kątem informacyjnym. Podczas puszczania teledysków w chmurkach pojawiały się newsy o danej grupie – gdzie koncertuje, co się jej ostatnio przytrafiło, co powiedział lider na konferencji prasowej, czy będzie nowa płyta, jakie ploty wkoło niej krążą? Tak, tak – „30 Ton” było też swoistym Pudelkiem ery przedinternetowej. Ale zdecydowanie najbardziej wyrazistym, wpadającym w pamięć elementem „30 ton” jest Dariusz Odija. Przyjrzyjmy się jego funkcji przez pryzmat jednego z odcinków z września '97.

- Trzydzieści ton lista, lista – lista przebojów, od miejsca trzydziestego! Kayah, Ryszard Rynkowski (nowość na miejscu dwudziestym dziewiątym), Kasia i Kostek, Bellini, na dwudziestym szóstym nowość – Coolio, Eternal, Varius Manx, Meredith Brooks, Elektryczne Gitary, C Blocks, Just 5, Prodigy, Big Cyc, Maryla Rodowicz, K.A.S.A., Boney M. Tic Tac Toe, Edyta Bartosiewicz, Nana, Yaro. I pierwsza dziesiątka, Alexia, Big Day, Hanson, Edyta Bartosiewicz jeszcze raz, Backstreet Boys, Norbi, Hey i Przyjaciele, Kazik, Budka Suflera. Przypomnę nasz adres, Program Drugi Telewizji Polskiej, Trzydzieści Ton Lista Lista, dwa zera trzy dziewiątki, Warszawa, jot pe Woronicza siedemnaście. Od kilku już tygodni pierwsze miejsce listy przebojów Trzydzieści Ton okupuje duet Puff Daddy i Faith Evans. Nie inaczej jest dzisiaj. „I'll Be Missing You”, nasz numer jeden. Trzydzieści Ton, dziękujemy.

Tak w jego wykonaniu brzmiało podsumowanie każdego programu – szybkostrzelne sprawozdanie z listy przebojów, oznaczenie nowości, adres redakcji, potem numer pierwszy. Jednak żeby w pełni to podsumowanie usłyszeć, należało przez te kilka sekund mocno się skupić – prawie pozbawione przerw zdania z początku dla większości widzów były niezrozumiałe. Trzeba było spędzić kilka dobrych odcinków, by brzmiało to tak wyraźnie jak w powyższym akapicie.
Za pierwszym razem brzmiało to tak:
- Trzydzieścitonlistalistalistaprzebojów, od miejsca trzydziestego! KayahRyszardRynkowski(nowośćnamiejscudwudziestymdziewiątym)Kasia i KostekBellini, na dwudziestym szóstym nowość – Coolio,EternalVariusManxMeredithBrooksElektryczneGitaryCBlocksJust5ProdigyBigCycMaryla Rodowicz...
I tak dalej, i tak dalej.
Wszystko w nieco „brudnej”, stylistycznie neopunkowej oprawie graficznej tworzyło półgodzinny program muzyczny, o jakim dzisiejsze stacje MTV i VIVA ze swoimi gwiazdorskimi prezenterami mogą pomarzyć.

8 kwietnia w 2006 roku program „30 Ton” po wcześniejszym rzucaniu po ramówce, ustępowaniu miejsca nowym programom, został wyemitiowany po raz ostatni. Wcześniej zmieniano godziny i daty emisji, rzucano po całej ramówce, aż w końcu jak to w telewizji bywa, umarł śmiercią naturalną – brakiem zainteresowania. Tak króciutki i ubogi jak na standardy XXI wieku program, choć kultowy, nie mógł wytrzymać starcia z wszechobecnym internetem i spolszczonym, coraz bardziej miałkim MTV oraz VIVA.



wtorek, 4 stycznia 2011

Ciocia dobra rada

Pawlikowska w swojej W dżungli życia niebezpiecznie balansuje między zaślepioną wiarą w dobrą karmę a zestawem kilku dobrych rad dla tych, co w swoim życiu natrafili na mur z napisem "no hope".

Już na wstępie znana podróżniczka nie pozostawia złudzeń czytelnikom - to od nas, czytających jej słowa, zależy, jak nasze życie się potoczy. Wystawiając na światło dzienne przykłady z własnego życia Pawlikowska pokazuje, jak niewiele wystarczy - samoświadomość plus obdarta z lenistwa chęć - by wprowadzić w swoje życia diametralne zmiany. Wszystkie swoje przekonania i rady przeplata z flashbackami własnego życia, od wczesnego dzieciństwa poczynając, nawiązując tym sposobem szczery, empatyczny kontakt z czytelnikiem. Też byłam młoda, żyłam marzeniami i nie potrafiłam ich zrealizować. Autorka trafia w sedno swoich problemów, a czytelnik odkrywa, jeżeli jeszcze tego nie wiedział, iż głównie w jego gestii leży, by rozruszać swoje zastygłe kości i wziąć się za realizację siebie takiego, jakiego widziało się w dzieciństwie, zanim wpadło się we wnyki dorosłej rutyny.

Rady Beaty są jasne i przejrzyste, choć mocno ogólnikowe. Dość łatwo dojrzeć w nich luki, słabe strony, które można łatwo roztrzaskać młotkiem prozy życia. Umówmy się - nie każdy człowiek jest wyposażony w taką dawkę hurra optymizmu, nie każdemu uśmiecha się los, jak kilkakrotnie uśmiechnął się do Autorki (nie umniejszając jej innych podjętych działań wobec siebie) i nie każdemu wystarczy wiara w siebie jako paliwo do szukania szeroko pojętego szczęścia w życiu. I nie każdy miał możliwość wyjechania do dziczy, z dala od cywilizacyjnych problemów, by móc przy koncercie cykad i kakadu kontemplować stan swojej niespokojnej duszy.

Oczywiście, niektórym brak o wiele więcej niż Pawlikowskiej kilkadziesiąt lat temu, zanim rozpoczęła restrukturyzację własnego nieszczęsnego jestestwa, ale Autorka nigdzie nie zaznacza, iż jej rady staną się uniwersalną prawdą objawioną dla wszystkich i dla każdego. Całe W dżungli życia należy czytać jako wielki cudzysłów, coś pomiędzy poradnikiem a wskazówką, jeżeli chce się z tego wynieść konstruktywne wnioski i dopasować przytoczone rady do swoich problemów. Co pozytywne, Pawlikowska nie mydli oczu. Nic się nie zmienia od chwili postanowienia. Chęć to tylko pierwszy krok, pierwszy zakręt do pokonania. Należy potraktować go optymistycznie, bo sama chęć, nadzieja - to znak, iż jeszcze nie skostnieliśmy. Przynajmniej nie do szpiku. Ciągle tli się w nas nadzieja, a ta, jak pisał kto inny, umiera ostatnia. Niewymierność niektórych rad Pawlikowskiej do większości stosunków międzyludzkich potrafi jednak irytować. Jej wskazówki niebezpiecznie przekraczają niekiedy granicę manifestu do zdroworozsądkowego dbania przede wszystkim do siebie, wchodząc na terytorium samolubnego egoizmu. Ciężko sobie wyobrazić sytuację, w której zawsze odmawiamy pomocy znajomemu tylko dlatego, że teraz akurat mamy czas zarezerwowany dla siebie. Na takie zagrywki mogą pozwolić sobie ludzie, którzy osiągnęli pewną autonomię, a nie ludzie zawieszeni w psychologicznej próżni, nie potrafiący chwycić swojego życia za rogi - a właśnie do takich jest skierowana ta książka.

Beata Pawlikowska doświadczenie życiowe posiada, tego odmówić jej nie można. Jednak czytając W dżungli życia można fragmentami odnieść wrażenie, że tuż przed jej napisaniem wylądowała dopiero po raz pierwszy na naszej planecie, w społeczeństwie XXI wieku. Niekiedy jej credo "dobra energia wewnątrz przyciąga dobrą energię z zewnątrz" czytelnik może skwitować przewróconymi oczami, lecz książka jako całość jest dobrym drogowskazem dla każdego, kto poszukuje drogi sensu w swoim bezdrożnym życiu. Może i brzmi to górnolotnie, ale cała książka jest napisana w taki sposób.

Niemniej wszystko to udowadnia, iż poruszając temat podróżniczki Beaty Pawlikowskiej można swobodnie ominąć irytujące powiązania jej osoby z Wojciechem Od Pedziów Nie Biorę Cejrowskim.

niedziela, 2 stycznia 2011

Cover Paradise

Zła wiadomość dla wszystkich sympatyków megahitu lat ’90 – „Gangstas Paradise”. Ten utwór to cover. Dla tych, co chcą sobie przypomnieć wykonanie Coolia:


Ta wersja uplasowała się na 69 miejscu Billboard Greatest Song of All Time. Tekst utworu rozpoczyna się fragmentem z Biblii - z Psalmu 23:4. As I walk through the valley of the shadow of death, but then diverges with: I take a look at my life / And realize there's nothin' left. Potem niejaki Weird Al Yankovic wykonał ten oto zacny cover tego coveru, za który później przepraszał Coolia. A jeżeli ktoś chce nieco nadwyrężyć słuch, powinien usłyszeć "Gangsta's Paradise" w wykonaniu kalifornijskich hardcoreowców In Feat And Faith.
A wszystko zaczęło się od tego oto utworu Steviego Wondera pt "Pastime Paradise" z '76 roku:


No i pierwszy wpis mam z głowy. Was też. Ale zapraszam na następne.