czwartek, 7 lipca 2011

Kosztowna tainocha

Motto tego wpisu winno brzmieć „Jeżeli coś budzi do życia umierającego bloga – to wiedz, że coś się dzieje”.

Wydarzyło się bowiem to, że poszedłem na nową odsłonę „Transformers”. Dawno nie wynudziłem się tak bardzo, postanowiłem więc napisać krótką notkę.

Fabuła. Nie ma tu żadnej fabuły, wierzcie mi. Bay postawił na trik polegający na otworzeniu i zamknięciu historii w taki sposób, by można było spokojnie ją powielić. Znowu kiedyś-kiedyś miało miejsce Wydarzenie, którego skutki wypływają na powierzchnię (a właściwie wybuchają, bo tu wszystko wybucha, ale o tym za chwilę) i Ziemia o mały włos nie przechodzi w posiadanie Złych Robotów. Po drodze przypominamy sobie głównych bohaterów, ich relacje między sobą, po czym przechodzimy do tego, o co chodzi w tym filmie – do wielkiej, przeogromnej rozpierduchy. Na tym polega ta historia – żeby sprowadzić poszczególne sceny do pokazu robociego kung-fu, przy okazji rozwalając parę budynków, pół autostrady czy – jak w finale – całe miasto. Cała historia zaczynająca się od lądowania ludzi na Księżycu, mająca jakieś tam zwroty, sięgająca dawnych dziejów Transformersów ma za zadanie wyglądać na przemyślaną. Może i jest, ale w ekstremalnie nudny sposób.

Bohaterowie. Nie ma tu żadnych bohaterów, wierzcie mi. Wszyscy grają dokładnie te same postaci, relacje między wszystkimi są dokładnie takie same. Bohaterka jak-jej-tam-co-zastępuje-Megan-Fox może uchodzić za wyjątek, ale jej związek z Shią LaBeouf jest też dokładnie taki sam. Tylko przypominająca Joannę Krupę twarz inna. I to wszystkie zmiany. Aktorzy pełnią funkcję statystów. Broni się tylko LaBeouf i Torturro.

Efekty. Są tu efekty, wierzcie mi. Dużo, dużo efektów. Właściwie to cała fabuła, wszystkie jej sceny niczym spirala dążą tylko do tego, by w końcu coś wybuchło, by w slow motion poleciał snop iskier. Troski o szczegóły w tej kwestii Bay'owi nie można zdecydowanie odmówić. Jeżeli na coś zwracał uwagę w tej produkcji, to będą to na pewno efekty specjalne. I tylko one. Jest ich tu tyle, że jeszcze przed finałową sceną ma się ich dość. Wszystko tu wybucha, eksploduje potężnie, roboty siekają się wzajemnie, sypią się fale iskier. Dużo tego – zdecydowanie za dużo.  Podobnie przejadłem się dość dawno, bo na drugiej odsłonie "Matrix". Widać, czym Bay chciał kupić swoją publiczność. Mnie nie kupił. Widać, ile kasy było w to włożone, ale niestety, jak dla mnie to kosztowna taniocha, ładne opakowanie nudnego produktu. Jak i cały film.


1 komentarz:

  1. ciekawe i dość odmienne spojrzenie na film. wkrótce sam pójdę i ocenię - chociaż osobiście pójdę aby zrobić ucztę dla oczu, a skomplikowanej i głębokiej fabuły z przesłaniem raczej bym się nie spodziewał ;)

    OdpowiedzUsuń